Dlatego też niskokosztowi przewoźnicy coraz pilniej analizują możliwość przeniesienia na swój grunt rozwiązań, które wciąż stanowią o sile tradycyjnych linii lotniczych i ich sojuszy, czyli wygodnych i szybkich przesiadek. Ich istotnym elementem jest istnienie hubów, które to umożliwiają. Hub to dobry biznes także dla operatorów lotnisk, bo gwarantuje zwielokrotnienie liczby podróżnych.

Teoretycznie zatem pomysłowi Ryanaira, by z jednego z polskich portów uczynić takie miejsce przesiadkowe, można by tylko przyklasnąć. Jednak tylko teoretycznie, bo tak naprawdę nie wiadomo, na ile to w ogóle możliwe. Irlandczycy już co prawda zaczęli testować sprzedaż biletów na loty wieloodcinkowe, ale na razie w bardzo ograniczonym zakresie, więc trudno ocenić, na ile pomysł się sprawdził. Gdyby miał zaistnieć na szerszą skalę, wymagałby nie tylko przebudowy przynajmniej części siatki połączeń, ale przede wszystkim wydłużenia czasu, jaki samoloty spędzają na lotniskach, choćby po to, by zdążyć przepakować bagaże podróżnych. To zaś oznaczałoby zmniejszenie efektywności wykorzystania maszyn i zapewne odbiło się na cenach biletów. Znając temperament szefa Ryanaira, cały eksperyment może się skończyć stwierdzeniem, że pomysł się nie sprawdził. I tyle by było tej radości. A przecież każde z polskich lotnisk, które stałoby się takim niskokosztowym hubem, musiałoby poczynić inwestycje, które – przy roszczeniowej polityce Irlandczyków – zwróciłyby się, ale trzeba by na to długo poczekać.

Ale gdyby się jednak udało? Dlatego warto rozmawiać, ale nie ulegać dyktatowi jednej strony. Obecne kłopoty Ryanaira pokazują, że nie można rosnąć za wszelką cenę. Zwłaszcza zbitą do nierozsądnego minimum.