Tymczasem rząd postanowił ostrzyc swoje firmy energetyczne na 10 mld zł, nie przejmując się ani tym, że przeprowadzając niezbyt potrzebną operację, od której trzeba zapłacić potężny podatek, okrada mniejszościowych akcjonariuszy, ani fatalnymi skutkami dla gospodarki.

Dla firmy powiększenie jej kapitału akcyjnego poprzez przesunięcie pieniędzy z kapitału zapasowego jest zabiegiem księgowym. Gdyby nie fakt, że fiskus opodatkowuje tę operację, nikt by o tym nie wspominał. Teraz minister energii postanowił, że przeprowadzi ją w podległych sobie spółkach, dzięki czemu zapłacą około 10 mld zł podatku. Minister jest wyraźnie dumny, że wesprze budżet.

Problem w tym, że połowa akcji firm nazywanych państwowymi należy do drobnych inwestorów. Już samo ogłoszenie planu ministra obniżyło wartość firm energetycznych o 2,5 mld zł. Połowę z tego stracą akcjonariusze, którzy kiedyś naiwnie uwierzyli, że w ramach tzw. akcjonariatu obywatelskiego zarobią na inwestycji w akcje państwowych firm.

Pewnie politycy uważają, że w trudnej sytuacji budżetu rząd nie musi się przejmować zubożeniem kilkudziesięciu tysięcy bogatszych Polaków. Ale te akcje są nie tylko w portfelach elity. Dużo należy do funduszy emerytalnych czy inwestycyjnych, w które inwestują biedniejsi Polacy. Teraz ci wszyscy naiwni dowiedzą się, czym kończy się wiara w obietnice rządowe.

Od dawna państwo polskie, bez względu na to, kto nim rządzi, nie liczy się z interesami akcjonariuszy mniejszościowych. Nie liczy się nawet z interesem samych spółek. Ważny jest tylko interes polityczny (stanowiska dla kolegów) i ewentualnie stan budżetu. Państwo jednak nie powinno realizować tych celów kosztem ludzi, którzy mu kiedyś zaufali. To się źle odbije na zaufaniu rynków finansowych i stanie gospodarki.