Miał na myśli to, że kurs franka może w każdej chwili skoczyć do poziomu, przy którym raty kredytów w tej walucie będą nie do udźwignięcia dla większości kredytobiorców. A to oznaczałoby duże straty dla banków.

Takie ryzyko istnieje, ale jest wątpliwe, aby jego materializacja mogła być bardziej kosztowna niż rozbrojenie bomby w sposób, o jakim myśli Kancelaria Prezydenta. O ile jej eksplozja mogłaby się okazać problemem dla kilku banków, o tyle hurtowe przewalutowanie kredytów frankowych uderzyłoby w całą gospodarkę, choćby wskutek prawdopodobnego osłabienia złotego. Właśnie dlatego z perspektywy agencji ratingowych, oceniających wiarygodność kredytową Polski, frankowa bomba jest niebezpieczna z innego powodu. W każdej chwili mogą się do niej zabrać nieodpowiedzialni saperzy.

Obóz PiS nie przejmował się dotąd takimi ostrzeżeniami, o czym najlepiej świadczy poparcie przez rząd prezydenckiej propozycji obniżenia wieku emerytalnego. Nie ma chyba żadnego ekonomisty, który oceniałby tę decyzję jako korzystną dla perspektyw polskiej gospodarki i finansów państwa. Można jej jednak bronić na innych niż ekonomiczne polach. Choćby republikańskim argumentem, że obywatele powinni mieć wybór, czy wolą pracować dłużej i otrzymywać wyższą emeryturę, czy też szybciej skończyć karierę za cenę niższych świadczeń. Przede wszystkim jednak ta decyzja jest zrozumiała politycznie. Obietnica wcześniejszej emerytury jest po prostu nośna społecznie. Ta sama logika stosuje się do innych kosztownych pomysłów PiS, z programem 500+ na czele.

Z frankami jest inaczej. Restrukturyzacja kredytów walutowych (w formie proponowanej przez Pałac Prezydencki) ani nie będzie sprawiedliwa społecznie, ani – biorąc pod uwagę profil społeczny przeciętnego frankowicza – nie przysporzy PiS zwolenników. Będzie za to jednoznacznie szkodliwa dla gospodarki. Bilans kosztów i ewentualnych korzyści wydaje się więc jednoznacznie ujemny.