Tymczasem dziś większość odzieży kupuję właśnie w e-sklepach. W efekcie w galeriach handlowych bywam coraz rzadziej. Głównie w sytuacjach awaryjnych lub dla towarzystwa (nie ma to jak zakupy z przyjaciółkami). Zazwyczaj jednak wychodzę z galerii zmęczona i zniechęcona mało wyszukaną ofertą.

Okazuje się, że nie jestem wyjątkiem, bo ciuchy to prawdziwy hit zakupów internetowych Polaków. Rewolucję w e-handlu odzieżą w Europie, w tym w Polsce, zapoczątkowało niemieckie Zalando. Ofertą rozwiało obawy kupujących. Największy wabik na sceptycznych internatów to bezpłatny zwrot oraz długi – w tym wypadku sięgający 100 dni – czas na decyzję. Działając w ten sposób, Zalando sprawiło, że przestaliśmy bać się kota w worku.

Boom, który wywołało Zalando, uderzył w mniejsze firmy handlujące odzieżą i obuwiem. Na ekspansję konkurenta zaczęli narzekać także rodzimi producenci ubrań. Z czasem poszli jednak po rozum do głowy. Zamiast obrażać się na rzeczywistość, zaczęli równać do rywala, jeżeli chodzi np. o termin zwrotu.

Można się spodziewać, że będzie przybywać miłośników kupowania ubrań w sieci. Tym bardziej rośnie u nas liczba zamożnych i zmęczonych masowością konsumentów, którzy szukają czegoś wyjątkowego. A takie smaczki, ze względu na ich niszowość, znacznie łatwiej upolować w sieci. Skorzystać mogą na tym startujące dopiero firmy modowe, także te z mniejszych miast.

Mniej cieszy wypadnięcie książek z czołówki zakupów robionych online. Nie ma się jednak czemu dziwić, skoro tak wielu naszych rodaków w ogóle nie czyta. Mniejsze zakupy tradycyjnych książek rekompensuje z pewnością moda na czytniki (sama takiego używam od ponad dwóch lat). Na pocieszenie pozostaje także renesans wypożyczania książek z bibliotek. Niestety, trudno uznać to za zjawisko masowe.