Państwo samo wcześniej – rękami regulatora rynków finansowych – do nich doprowadziło, wymuszając zakończenie ubezpieczeniowej wojny cenowej. Cieszyła ona konsumentów, ale sprawiała, że polisy komunikacyjne stały się mocno deficytowe, a zakłady asekuracyjne zasypywały dziurę dochodami z innych rodzajów ubezpieczeń. Kres wojny cenowej doprowadził do bezprecedensowej fali podwyżek OC, która już wydawała się kończyć. Ale się nie zakończy, bo ubezpieczyciele korzystający z usług zewnętrznych likwidatorów szkód (a jest to standard) nie odliczą 23-proc. VAT doliczanego przez nich do rachunku, bo przecież polisy zwolnione są z VAT. Nadzieja, że wzrost kosztów wezmą na siebie, to zaś myślenie magiczne. Niestety, wcale nie takie u nas rzadkie. Oto premier Beata Szydło oświadczyła w minionym tygodniu, że ujawniona przez „Rzeczpospolitą", a planowana przez posłów PiS, znaczna podwyżka opłaty paliwowej, czyli przeznaczonego na budowę dróg i kolei podatku zawartego w cenie benzyny i oleju napędowego, wcale nie musi doprowadzić do wzrostu cen paliw. Owszem, byłoby to możliwe, ale tylko wtedy, gdyby kontrolowani przez rząd dystrybutorzy powstrzymali się przed przerzuceniem wyższego podatku na klientów, obniżając własne marże. A to przecież byłoby działaniem na szkodę firm.

Z magicznym myśleniem mieliśmy też do czynienia ponad rok temu, gdy rząd, wprowadzając podatek bankowy, zapewniał, że instytucje finansowe nie przerzucą nowej daniny na klientów. Przerzuciły, i to szybko. Nie pomogło wzywanie prezesów banków na dywanik przez sejmową Komisję Finansów. Okazało się, że mechanizmu ręcznego sterowania, znanego z gospodarki nakazowo-rozdzielczej, nie da się łatwo przywrócić. Warto o tym wszystkim pamiętać, podnosząc podatki czy obejmując nimi nowe dziedziny działalności. Bo w każdym przypadku zapłacą klienci, niezależnie od zaklęć polityków.