Były minister finansów zauważył, że zwiększanie ściągalności podatków – czyli właśnie jedna z form walki z szarą strefą – może hamować wzrost gospodarczy. Dlaczego? Bo siłą rzeczy zmniejsza dochody podmiotów gospodarczych i w efekcie ich wydatki. Akurat w polskich warunkach dodatkowe wpływy do budżetu z tytułu uszczelniania systemu podatkowego są przeznaczane na konsumpcję (finansują 500+), ale logiki argumentacji Gronickiego odmówić nie można. Można ją zresztą ciągnąć dalej.

Ograniczanie szarej strefy wymaga bardziej inwazyjnego aparatu skarbowego. To działa paraliżująco na przedsiębiorców, nawet tych, którzy prowadzą działalność z pełnym poszanowaniem prawa. Jest to jedno z popularnych wyjaśnień spadku inwestycji w sektorze prywatnym w ostatnich kwartałach. Jeśli zaś chodzi o pracowników opłacanych „pod stołem", jedyną alternatywą dla wielu z nich jest brak jakiegokolwiek zatrudnienia. Na dłuższą metę może to państwo kosztować więcej, niż zyskałoby na podatkach i składkach na ubezpieczenia społeczne od takich pracowników.

Najwyższa Izba Kontroli uznała jednak, że szara strefa jest jednym z „najważniejszych hamulców rozwojowych Polski". A jej rozmiar uzasadnia ofensywę Ministerstwa Finansów. Zapewne lepiej by było, gdyby głównym orężem w tej batalii były deregulacja, obniżenie obciążeń fiskalnych i poprawa jakości instytucji oraz usług publicznych. Teoria podpowiada, że takie działania zmniejszyłyby bodźce wielu firm i pracowników do funkcjonowania w szarej strefie. Rzecz w tym, że jakość państwa to w dużej mierze pochodna jego dochodów, a te zależą m.in. od rozmiarów nieformalnej gospodarki. O ile więc byłemu ministrowi finansów nie można odmówić logiki, o tyle obecnemu nie można odmówić słuszności.