Przychody wzrosły o solidne 10 proc. (do niemal 6 mld zł), a wynik brutto sięgnął prawie 67 mln zł. Przy okazji prezentacji wyników prezes spółki zaznaczył, że są one „zdecydowanym odwróceniem trendu spadkowego" z ostatnich lat i dowodem, że realizowana od ubiegłego roku strategia „jest właściwa".

Strategia może jest nie tylko właściwa, ale nawet najlepsza z możliwych. Teraz okazuje się jednak, że to nie ona zdecyduje o sukcesie lub klęsce pocztowego operatora. Kluczowa ma być rola narodowego operatora cyfrowego, który zamiast tradycyjnych listów poleconych, będzie dostarczał bezpieczne e-maile w korespondencji między urzędami oraz na linii petent – urząd. Według pocztowców ma to być prawdziwe być albo nie być dla spółki – jeśli status NOC-a przeszedłby Poczcie koło nosa, na bruk trafi prawie połowa zatrudnionych w firmie, czyli 35 tys. ludzi.

Czytający te słowa pracownicy państwowego molocha mogą jednak odetchnąć z ulgą – PP tytuł cyfrowego operatora oraz związane z nim miliardowe przychody ma właściwie w kieszeni. Miejsca pracy zostaną uratowane, zarząd państwowej firmy w kolejnym komunikacie będzie mógł ogłosić następny sukces (możliwe nawet, że okaże się on efektem konsekwentnej realizacji strategii zakładającej wszak rozwój w obszarze usług cyfrowych). A co z miejscami pracy u konkurentów pocztowców, którzy pieniądze „zarobione" przez PP „stracą"? Obawiam się, że na to pytanie nie usłyszymy odpowiedzi.

Podobnie jak na pytanie o koszty e-doręczenia. Na e-poleconych administracja ma oszczędzać – nie będzie przecież kosztów druku, zakupu znaczków, kopert, wreszcie wysłania oraz doręczenia listów przez listonoszy. Dlaczego więc urzędy miałyby płacić za wysłanego e-maila 90 proc. ceny zwykłego poleconego? Nie widzę innego uzasadnienia niż ukryta pomoc państwa.

Przyznanie PP na pewien czas pozycji monopolistycznej mogło być dobrym rozwiązaniem w przypadku doręczania tradycyjnych listów. Tłamszenie konkurencji to jednak słaby fundament budowy e-administracji, o nowoczesnej e-gospodarce nie wspominając.