Jak bowiem inaczej wytłumaczyć lansowanie kosztownych programów społecznych w sytuacji permanentnego deficytu finansów publicznych? Oczywiście, jest kilka metod na pozór skutecznych – np. zabrać złodziejom (uprzednio skrupulatnie ich wskazując), dodrukować pieniądze czy zmienić przeznaczenie środków gromadzonych na zupełnie inny cel.

Najciekawsza wydaje się jednak metoda na Robin Hooda (zwana też sposobem na Janosika), polegająca – w skrócie – na zabraniu bogatym i oddaniu biednym. Przede wszystkim pozwala na budowę przekazu o sprawiedliwości społecznej. Towarzyszy temu zwykle równie zachęcający bodziec finansowy, najlepiej zbudowany na zasadzie uogólnienia, np.: Polacy nie są zamożni (wyraz „biedni" mógłby obrazić wyborców), ale są też wśród nich ekstremalnie bogaci (sformułowanie bezpieczne, bo mało kto uważa się za obiektywnie ekstremalnie bogatego), i to oni powinni płacić na tych uboższych. Większość będzie się identyfikować z pierwszą grupą.

Gdy przychodzi co do czego, okazuje się, że jak się podatkami obłoży tych ekstremalnie bogatych, to wciąż będzie o wiele za mało. A wtedy podatki zmieniają się w obciążenia dla większości. I tak, ceny w sklepach pewnie podniesie podatek obrotowy, podatek bankowy podbije koszty kredytów i pożyczek, tzw. jednolity podatek może oznaczać podwyżkę PIT, ewentualna opłata drogowa w paliwie podniesie koszty wszystkiego (bo transport to koszt dla wielu branż), a zarabiający powyżej 10 tys. zł brutto miesięcznie (ekstremalne bogactwo to 2,5 razy więcej niż przeciętne wynagrodzenie) dopłacą więcej do ZUS.

W efekcie partia, która obiecywała podniesienie standardu życia, by zrealizować swoje obietnice, skrupulatnie podnosi podatki. I to na starcie swych rządów. Najlepiej w taki sposób, by obywatele nie do końca widzieli, że je im podnosi. Wygląda to trochę tak, jakby w tej samej parze spodni przekładać coś z jednej kieszeni do drugiej. Tak, by właściciel spodni żył w przeświadczeniu, że dostaje więcej, choć w rzeczywistości sam finansuje swoje profity. Wszystko odbywa się zwykle w imię wyrównania mniejszej lub większej niesprawiedliwości, po uprzednim wzbudzeniu poczucia krzywdy u większości obywateli.

W pewnym sensie to majstersztyk. W innym – po prostu skutki populistycznej demagogii. A ostatecznie zrzucimy się na to jak zwykle wszyscy.