„Kiedy przychodzi do mnie młody, napalony właściciel startupu po wsparcie, najpierw pytam go, czy jest popyt na jego produkt, dlaczego jest lepszy od konkurencji i kiedy firma zacznie na siebie zarabiać. Niewielu potrafi odpowiedzieć na te pytania" – opowiadał mi jeden ze znanych polskich biznesmenów. Można tylko pogratulować takiego podejścia. Niestety, wielu inwestorów na startupach się mocno sparzyło. Nic dziwnego, bo sukces odnosi zaledwie jeden na dziesięć. Przy tak wysokim ryzyku znalezienie prywatnego inwestora często graniczy z cudem.

Tutaj właśnie może wkroczyć państwo i praktyka pokazuje, że tak się dzieje: ponad 80 proc. transakcji na rynku venture capital lewarowanych jest publicznymi środkami. Samo sypnięcie groszem nie wystarczy – trzeba dać nie rybę, lecz wędkę. W przypadku startupu ważne jest doradztwo i pokierowanie przedsiębiorcą, który być może wymyślił genialną aplikację, ale zupełnie nie ma pojęcia, co dalej z nią zrobić i jak na niej zarabiać.

Można w tym miejscu postawić przewrotne pytanie: dlaczego w ogóle warto zawracać sobie głowę startupami? Wprawdzie wspomniane statystyki dotyczące najmłodszych firm prezentują się kiepsko, ale patrząc długofalowo – to właśnie tam wykluwają się pomysły, które mogą być źródłem innowacyjności gospodarki. Szacuje się, że startupy mogą stworzyć za pięć lat w Polsce aż ponad 50 tys. miejsc pracy i wygenerować ponad 2 mld zł wartości dodanej. Te dane robią wrażenie.

Negatywnych przykładów wpływu państwa na biznes jest więcej niż tych pozytywnych, ale warto szukać dobrych wzorów i starać się je powielać. Spójrzmy chociażby na Izrael, który jest światowym ewenementem pod względem startupów czy cyberbezpieczeństwa – rynki te urosły tam właśnie we współpracy państwa z kapitałem prywatnym.