Zresztą sytuacja całej naszej marynarki wojennej – mówiąc bardzo delikatnie – jest niesłychanie trudna. Jednak w przypadku okrętów podwodnych sprawa ma zasadnicze znaczenie. Ich wartość operacyjna jest nie do przecenienia, to jeden z niewielu rodzajów współczesnej broni, który bardzo trudno wykryć, a z drugiej strony – o wysokim stopniu skuteczności. Broni, która niekoniecznie musi działać z niewielkiego i płytkiego Morza Bałtyckiego. Trudno sobie wyobrazić nowoczesne siły zbrojne sporego kraju z dostępem do morza bez nowoczesnych okrętów podwodnych.

A jednak chyba będzie trzeba. Trwa wyścig z czasem, którego nasza wysłużona flota nie przetrwa. Co i kiedy ją zastąpi, tego nie wiadomo. Program „Orka" dotyczący modernizacji, a tej chwili właściwie odbudowy floty podwodnej, ciągnie się od lat. Nieco dynamiki wniósł tylko Antoni Macierewicz, który zapowiadał rychłe podpisanie umowy w sprawie „Orki", i na tym się skończyło, podobnie jak w kilku innych przypadkach. Obecnie MON przyjął w sprawie „Orki" taktykę powściągliwości informacyjnej, ponoć trwają prace analityczne, negocjacji z potencjalnymi oferentami nie ma.

Można się zatem tylko domyślać, jaki jest powód niewielkiej dynamiki działań ministerstwa w kwestii „Orki". Oczywiście w tych domysłach na czoło wysuwają się pieniądze. Czy po podpisaniu umowy na patrioty i uruchomieniu serii wydatków socjalnych budżet po prostu stać na okręty podwodne? Na to pytanie nie ma odpowiedzi. Niemniej potencjalni dostawcy traktują sprawę bardzo poważnie, Francuzi mówią nawet o strategicznym sojuszu na szczeblu rządowym dotyczącym budowy w Polsce tej broni. Można oczywiście ich zwodzić, choć nie posłuży to klimatowi międzynarodowemu, można zwodzić polską marynarkę i opinię publiczną. Prace analityczne i najróżniejsze przeglądy rynków i ofert można prowadzić latami. Tylko że w tym przypadku każdy miesiąc zwłoki przybliża wyrok na polską flotę podwodną.