Ja pamiętam, moje wymarzone pierwsze auto nowe na pewno nie było, choć trzeba mu przyznać, że ledwo musnęło pierwszą dekadę wieku. To nie do nowego mieszkania się wprowadzamy na początku samodzielności, ale raczej do wynajmowanych mieszkań nie pierwszej świeżości. Nie na nowości polega ich niezaprzeczalny urok, czasem, niestety, także nie na urodzie. Ich główną siłą jest dostępność. Nie nowe auto kupi młoda rodzina z małym dzieckiem, ale może, odwracając fakty, sukcesem będzie, że je w ogóle kupi. Więc rosnąca liczba aut, nawet starych, nie musi być zmartwieniem, ale powodem do zadowolenia, rośnie mobilność ludzi, wzrasta ich poziom życia.

Mogą się ze mną w tym nie zgadzać ekologowie, że auto nie musi być statusem ekonomicznym człowieka. Sama znam fanatyków, którzy z małym dzieckiem oraz kotem wybierają się na święta do rodziny pociągiem. Tak więc pod tym względem rosnąca liczba starych aut by mnie nie martwiła. To nie bogaci zaczynają oszczędzać, tylko mniej zamożnych wreszcie na auto stać.

Dochodzimy jednak do drugiej strony medalu. Ogromne, rosnące zapotrzebowanie na samochód to wprawdzie wygrana lobby paliwowego, ale zupełna porażka polskiej logistyki. Likwidowane są wciąż połączenia kolejowe na prowincji, zanikają linie PKS i rośnie liczba miejscowości odciętych w ten sposób od cywilizacji. Czasem stare auto nie jest więc wyznacznikiem jakości życia, ale warunkiem zatrudnienia. Dla niektórych ludzi znalezienie nowej pracy oddalonej o 20 km oznacza, że jej nie przyjmą, bo nie mają jak do niej dojechać. I nie musimy rozmawiać o wschodnich rubieżach kraju, w takiej Kotlinie Kłodzkiej na Dolnym Śląsku niemal brak połączeń między miasteczkami, a nawet do Warszawy niekiedy trudno się dostać z licznych sypialnianych osiedli pod miastem. Chyba że ktoś nazbiera na samochód. Może być stary.