Został nim Paweł Surówka, kojarzony z prezesem Michałem Krupińskim, co może oznaczać albo polityczny kompromis, albo skuteczny kontratak na pozycje wicepremiera Mateusza Morawieckiego, który dopiero co Krupińskiego zepchnął z fotela. Bitwa o PZU to kolejne starcie różnych frakcji w PiS o spółki.

Wciąż są one łupem politycznym, co jest szkodliwe i skutkuje często niższymi ich wycenami niż w przypadku firm prywatnych. Przy częstych roszadach kadrowych trudno myśleć o długofalowej strategii. Co gorsza, zmiany te pociągają za sobą automatyczny napływ na niższe stanowiska osób przypadkowych i niedoświadczonych. To często ludzie, którzy zamiast wiedzy mają wyłącznie legitymację partyjną.

Niedawno prezes Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla „Gościa Niedzielnego" starał się żmudnie wyjaśnić ten mechanizm. Mówił, że w czasie pierwszych rządów PiS wprowadził do spółek całą rzeszę ludzi, którzy „mieli co najmniej doktorat z ekonomii (...) i natychmiast byli oni pochłaniani przez patologiczny system funkcjonujący w tych spółkach". To zawiodło. Teraz więc „mianujemy ludzi z bliskich nam środowisk, którzy realizują nasz program". Skoro tak, to o co teraz tyle krzyku w sprawie Misiewicza?