Finansowe bodźce zdecydowały się już zresztą wprowadzić kraje skandynawskie. Są tam i systemy zachęcające do dłużej pracy po osiągnięciu wieku emerytalnego (typu – za każdy rok dłuższej pracy świadczenie rośnie o kilka procent) i systemy zniechęcające do wcześniejszego odpoczynku (np. w przypadku wcześniejszej emerytury otrzymuje się tylko minimum świadczenia).

Pozornie więc wszystko wygląda bardzo logicznie. Z jednym wyjątkiem. W Polsce chce się zachęcać kobiety, by pracowały do 62. roku życia (lub dłużej). Tymczasem w większości krajów Europy w ogóle ustawowy wiek emerytalny zaczyna się od mniej więcej 65 lat. W tych krajach, które stosują finansowe bonusy, mowa więc o aktywnych zawodowo 67- czy nawet 70-latkach.

Po reformie przywracającej wiek emerytalny do 60/65 lat Polska znalazła się w gronie państw, w których kobiety pracę zawodową mogą kończyć najwcześniej. Dodajmy, że w gronie takich państw jak Mołdawia, Ukraina, Białoruś czy Albania. Eksperci od początku wytykali politykom, że radykalne obniżenie wieku emerytalnego do 60/65 lat (z 67) to poważny błąd, który przyniesie szkody i emerytom, i finansom państwa, i rynkowi pracy. Teraz rząd, projektując system zachęt, przyznaje się, że taki błąd popełnił.

Szkoda, że refleksja przyszła tak późno. Tym bardziej szkoda, że czasu na dopracowanie prezydenckiego projektu obniżenia wieku emerytalnego było sporo, bo „leżał" w Sejmie prawie rok. To mogło wystarczyć na przygotowanie takich projektów, które znalazłyby kompromis między argumentami za obowiązkowym wydłużeniem aktywności zawodowej i za jej skróceniem. A tak, mamy propozycje wspierania za publiczne pieniądze prawie najmłodszych w Europie emerytek.