Nie chcę też wdawać się w dyskusję, czy zadłużający się w szwajcarskiej walucie wiedzieli, na co się decydują i co podpisują; czy sięgnęli po franki, bo chcieli płacić mniejszą ratę, niż mieliby w złotych, czy może wybrali CHF, bo na taką walutę pozwalała im wtedy zdolność kredytowa; czy też to banki lub pośrednicy finansowi – kierowani żądzą zysku – zastawili na nich pułapkę, w którą zresztą – jeśli tak na to patrzeć – wpadli sami.

Nie podoba mi się jednak to, że kredyty hipoteczne we frankach szwajcarskich ciągle są dyżurnym paliwem dla polityków. Dlaczego tak głośno mówi się o kłopotach zadłużonych na mieszkania frankowiczów? To wcale nie oni – jak wynika ze statystyk – najsłabiej spłacają swoje zobowiązania. Eurowiczom także nie jest do śmiechu, bo kurs tej waluty również nie dołuje. Swego czasu kłopoty ze spłacaniem rat „za hipoteki" miały osoby, które pożyczyły na mieszkanie w dolarach amerykańskich, bo była na to moda. I pamiętam, jak niejedna osoba nerwowo sprawdzała kurs USD przed wpłaceniem raty, a nie mogła wtedy szukać najtańszej waluty w kantorach.

A co z ofiarami „Alicji – dusicielki" – jak media nazwały nagradzany w latach 90. kredyt mieszkaniowy PKO BP? Ten produkt też okazał się niespłacalny, mimo regularnego wnoszenia rat przez klientów. Głośna była sprawa klienta, który zadłużył się na ponad 70 tys. zł, a po kilku latach spłacania i tak miał do oddania więcej, niż pożyczył.

Czy ta sytuacja nie przypomina frankowych historii? Czy ofiary Alicji lub innych złotowych kredytów mogły liczyć na specjalne traktowanie, na dopłaty, umorzenia? Jeśli pomagać dłużnikom hipotecznym w kłopotach, to wszystkim, a nie wybranym.