Niespodziewanie miłością do atomu zapałał w tym tygodniu minister energii. Oznajmił, że w „najbliższej realnej przyszłości" takie bezemisyjne źródło energii będzie nam potrzebne. Eksperci nie traktują jednak jego słów poważnie, bo dotąd nie wpisywał atomu w swoje plany. Dał się raczej poznać jako miłośnik węgla i broniącego się przed plajtą górnictwa. Wiadomo, licząc z żonami i dalszymi krewnymi górników, to przynajmniej ćwierć miliona głosów w wyborach. Dlatego cała obecna strategia energetyczna ogranicza się do tego, by zapewnić pieniądze na barbórkę i ewentualnie czternastkę.

Prawdziwej strategii dla energetyki nie ma od lat (tzn. jest stara, mało nawet używana, ale już dawno nieaktualna). A powinna ona pokazać, z jakich źródeł będziemy czerpać prąd w przyszłości: czy zamiast w węgiel inwestować w atom, a może w farmy wiatrowe lub w hołubioną w Toruniu geotermię. Bez aktualnej strategii branża zdana jest na dobrą wolę ministra, który wcześniej już obiecywał elektrownię biogazową w niemal każdej gminie, ale się rozmyślił... A na wiatraki ma najwyraźniej alergię.

I żeby nie było, że tylko PiS winien: równie dużo na sumieniu w sprawie strategii dla energetyki ma rząd PO–PSL. Co prawda oznajmił kiedyś, że zbuduje elektrownię jądrową, ale w obliczu kryzysu górnictwa i zbliżających się wyborów zajął się czarowaniem, że podstawą polskiej gospodarki musi być węgiel. I szukał w kasie pieniędzy na ratowanie plajtujących kopalń.

Pieniądze znalazł dopiero PiS, ale zmniejszył tym samym możliwości inwestycyjne grup energetycznych. Stąd pomysł ogólnonarodowej zrzutki na budowę nowych elektrowni, bo stare dożywają swych dni. Tyle że te nowe szybko nie powstaną. Politycy zwlekają z decyzjami w sprawie strategii energetycznej, a skutki tego poczujemy wszyscy na własnej skórze. Eksperci ostrzegają już, że po 2020 roku pojawią się problemy z prądem. Dlatego kupujcie świeczki, rodacy.