Oczywiście mowa o zbliżającym się światowym spotkaniu środowisk biznesowych i politycznych w Davos. Po raz kolejny te elity będą rozmawiać o przyszłości globalnej gospodarki, jej zmianach i napięciach społecznych, jakie rodzą się w wyniku nierównego wzrostu gospodarczego. Najważniejszy będzie sam fakt, że dojdzie do rozmów – że światowe elity przez chwilę, zamiast walczyć (konkurować), spotkają się i będą próbowały ustalić optymalny kształt przyszłej gospodarki. Że politycy i biznesmeni z całego świata wymienią się poglądami i chwilę zastanowią nad nadchodzącymi zmianami.

W polskich warunkach wbrew pozorom idea takich otwartych spotkań nie zawsze znajduje zrozumienie. U nas zbyt często zwrot „otwarte spotkanie" oznacza ograniczenie się do jednego środowiska mającego wspólne poglądy. Wystarczy przypomnieć, jak po macoszemu niektóre polskie rządy traktowały Forum Ekonomiczne w Krynicy. A o mniejszych szczytach gospodarczych nie warto wspominać. Na poważny szczyt do Krakowa (OEES) w 2016 r. nie trafił nawet jeden wiceminister. A nieobecni nigdy nie mają racji i co gorsza nie mogą nikogo do niczego przekonać.

W Polsce sprawa bojkotowania czy wspierania dobrych i złych spotkań ma już swoją długą i bolesną tradycję. Ale w bardziej cywilizowanych krajach też z tym jest różnie. W tym roku do Davos nie jedzie nikt ze ścisłej czołówki Białego Domu, za to będzie wielka delegacja chińska z prezydentem Xi Jinpingiem na czele. Ten szczyt będzie należał do nich, co niekoniecznie będzie dobre dla przyszłego kształtu światowej gospodarki.

Takie szczyty jak w Davos mają też ważny wymiar propagandowy. Skład delegacji z poszczególnych krajów, ich jakość, prezentowane poglądy mają duży wpływ na ich wizerunek w świecie biznesu. Czyli Polska powinna być w Szwajcarii dobrze reprezentowana i skutecznie wykorzystać ten zlot nieczułych technokratów dla dobra przyszłości naszego kraju.