W oświadczeniu dla mediów we wtorek wieczorem prezes IPN Łukasz Kamiński powiedział, że wdowa po Kiszczaku zaoferowała tego dnia Instytutowi sprzedaż dokumentów przechowywanych przez jej męża. "Przedstawiła zapisaną obustronnie odręcznie kartkę papieru zatytułowaną +Informacja opracowania ze słów T.W. +Bolek+ z odbytego spotkania w dniu 16 XI 74 r.+ datowaną: Gdańsk, dn. 16.11.74, opatrzoną w lewym górnym rogu nagłówkiem +źrodł. T.W. +Bolek+, przyj. rez. +Madziar+, wpłyn. 16 XI 74 r., odeb. kpt. Z. Ratkiewicz+" - podał IPN w oświadczeniu.

Prokurator IPN w asyście policji podjął w miejscu zamieszkania wdowy po Kiszczaku czynności mające na celu zabezpieczenie dokumentów podlegających przekazaniu do IPN.

Były premier Leszek Miller ocenił w TVN24, że to sytuacja żenująca dla obu stron. - IPN-u, który mówi, że wdowa zażądała 90 tys. i wdowy po gen. Kiszczaku, która powiedziała, że to IPN zaproponował jej tę transakcję. (...) Jedno i drugie jest prawdopodobne. Myślę jednak, że inicjatywa leżała po stronie pani Kiszczak - stwierdził Miller.

W ocenie Leszka Millera, jeśli Maria Kiszczak chciała sprzedać dokumenty, w Polsce i za granicą istnieje szereg instytucji, które mogły być nimi zainteresowane. Przy tej okazji były premier wymienił m.in. Instytut Hoovera. - Dlaczego poszła do IPN-u? Nie wiem - powiedział Miller. Dodał, że "pani Kiszczak ściąga na siebie niebezpieczeństwo" ujawniając informacje o dokumentach, jakie posiadał jej mąż. - Ktoś może pomyśleć, że może ma coś jeszcze - tłumaczył Miller.

Były szef SLD stwierdził również, że mało prawdopodobne jest, że inni, byli funkcjonariusze służb i urzędów PRL mają jeszcze jakieś teczki w prywatnych "zbiorach". - Z licznych publicznych wypowiedzi Kiszczaka wynika, że te ważne rzeczy zostały zniszczone albo przekazane zainteresowanym, osobom prywatnym - powiedział Miller.