Układem władzy coraz trudniej sterować. Zmiana na stanowisku premiera miała sprawić, że „nasza kochana Beata" przestanie promować partię rządzącą zgraną frazą „przez osiem lat Polki i Polacy", a za to „mój syn, Mateusz", jak nazywany jest premier pokątnie przez kolegów, da nowy impuls i zapewni, że decyzje polityczne będą w locie zmieniać się w gospodarcze ciało. Tak jednak się nie stało.
Premier już po pierwszych 100 dniach czuje się zmęczony, najbardziej chyba aktywnością własnych ministrów. Dlatego zarządził wewnętrzne postępowanie, które doprowadziło do ustalenia winnych wpadki z ustawą o IPN, którą Mateusz Morawiecki przeżywa najbardziej ze wszystkich. Antysemitą się nie czuje, w domu rodzinnym pomaganie Żydom stawiano na piedestale i czuje się bardzo skrzywdzony przyklejaniem mu takiej etykietki.
Z właściwym sobie wdziękiem nazwiska winnych tego stanu rzeczy ujawnili (w tygodniku „wSieci") redaktorzy Mazurek i Zalewski, opisując, jak „do pewnej bardzo dużej redakcji" zgłosili się jakiś czas temu ludzie kojarzeni z Patrykiem Jakim i zaproponowali deal: my wam pokażemy, jakie są reakcje Izraela na reprywatyzację, a wy napiszecie to tak, jak my chcemy. A jak? Tak, że premier Morawiecki „chodzi na pasku Izraela".
Ta relacja to tylko odprysk śledztwa zarządzonego przez premiera, po którym na liście spiskowców znalazł się nie tylko wiceminister sprawiedliwości, ale i sam minister Ziobro. Sam? Nie, sęk w tym, że nie sam... Tropy prowadzą do innych ministerstw, pełnych ambitnych trzydziestokilkulatków. Np. do MSZ, w którym też ziobryści mają kolegów. W PRL takie partyjne porozumienia nazywano „poziomkami".
W PiS krążą teraz plotki, że polityczny wyrok na ministra Ziobrę już zapadł. Będzie surowy, bo to przecież recydywa.