Artur Bartkiewicz: Duda z Ziobrą się bije, Kaczyński korzysta

Konflikt między prezydentem Andrzejem Dudą a resortem sprawiedliwości w kwestii reformy sądownictwa najprawdopodobniej wzmocni Jarosława Kaczyńskiego jako lidera Zjednoczonej Prawicy.

Aktualizacja: 10.10.2017 05:34 Publikacja: 09.10.2017 09:42

Artur Bartkiewicz: Duda z Ziobrą się bije, Kaczyński korzysta

Foto: PAP, Rafał Guz

Divide et impera – to metoda sprawowania władzy stara jak Imperium Rzymskie. Sprowadza się ona do właściwego zarządzania konfliktem między dwiema zwaśnionymi stronami, w którym osoba sprawująca rzeczywistą władzę występuje jako arbiter, wzmacniając własną pozycję wobec obu stron sporu. A jednocześnie prezentuje się jako gwarant stabilizacji w danym układzie, bez którego nastąpiłaby wojna wszystkich ze wszystkimi, o której pisał niegdyś Thomas Hobbes.

W sporze wokół reformy sądów Kaczyński, dla którego konflikt wydaje się być istotą polityki, bardzo umiejętnie postawił się w roli owego arbitra. Najpierw taktycznie czekał w cieniu i pozwolił przejąć – jak się okazało do czasu – inicjatywę prezydentowi Dudzie. Ten ostatni po zawetowaniu ustaw wysłał w świat przekaz, że oto bierze trudną reformę sądownictwa na własne barki, po tym jak minister sprawiedliwości – wskutek zbyt dużej ambicji i wynikającej z niej chęci przejęcia pełnej kontroli nad sądami w Polsce – nie podołał zadaniu. Prezes PiS obserwował spokojnie kolejne, wypływające z resortu sprawiedliwości, uszczypliwości pod adresem głowy państwa i dystansowanie się polityków PiS-u od prezydenta, aż do momentu, w którym Duda znalazł się w politycznej próżni. Opozycja – może z wyjątkiem Kukiz’15 – nie włączyła się w spór, uznając go za wewnętrzną sprawę obozu rządzącego. Jarosław Gowin zachował daleko idącą ostrożność, a PiS i Solidarna Polska uznały Dudę za – w najlepszym przypadku – osobę nieodpowiedzialną, która wkłada kij w szprychy dobrej zmianie.

I wtedy na scenę wkroczył prezes PiS, przyjmując rolę polityka wagi ciężkiej, który musi posprzątać bałagan wynikający z – jak sam to określił w jednym z wywiadów – sporu czterdziestoletnich polityków. Aby zachować równowagę sił w obozie władzy, po osłabieniu Ziobry przez prezydenta Dudę musiał osłabić prezydenta. W innym przypadku ten mógłby – po skutecznym zablokowaniu zakusów Ziobry – zbyt bardzo wybić się na niepodległość. Stąd regularne wizyty Kaczyńskiego w Belwederze, po których – za każdym razem – w świat szedł sygnał, że prezydent w sprawie swoich ustaw staje się coraz mniej pryncypialny. Stąd też wywiady prasowe, w których Kaczyński między wierszami sugerował Dudzie, że to nie on ma być tutaj rozgrywającym, bo to nie jego liga. To ostatnie prezes PiS najdosadniej powiedział w wywiadzie dla „Gazety Polskiej”, kiedy odrzucając możliwość wprowadzenia w Polsce systemu prezydenckiego przypomniał, że posadę prezydenta może zdobyć ktoś bez odpowiedniego doświadczenia politycznego. Czyli – zawetowałeś, miałeś pięć minut sławy, ale nie zapominaj kto tu naprawdę rządzi.

Jednocześnie, niejako przy okazji, Kaczyński zademonstrował, że również Ziobro nie jest dla niego równorzędnym partnerem. Po pierwsze – szef resortu sprawiedliwości potrzebował interwencji prezesa PiS w celu ratowania reformy sądownictwa, co sprawia, że może być postrzegany jako wierny pułkownik, ale nie generał samodzielnie wygrywający bitwy i potencjalny kandydat do schedy po Kaczyńskim.

Po drugie – Kaczyński wykorzystał okazję, by przypomnieć, że z Ziobrą wciąż łączy go relacja mistrz-uczeń. Umniejszające rangę obu stron konfliktu słowa Kaczyńskiego o sporze czterdziestoletnich polityków dotyczyły wszak nie tylko Dudy, ale i Ziobry. Również wystąpienie Kaczyńskiego na konwencji Solidarnej Polski – choć pełne komplementów pod adresem szefa resortu sprawiedliwości - miało momentami mocno paternalistyczny ton (jak choćby wtedy, gdy Kaczyński wspominał jak Ziobro radził sobie w latach 2005-2007 i napomknął przy okazji o tym, że Ziobro działał wówczas „tak może bardziej młodzieńczo”). Symptomatyczne było też to, że na konwencji partii Ziobry to prezes PiS zabierał głos jako pierwszy i to on mówił o wielkich celach Zjednoczonej Prawicy. Sygnał jest jasny: może idziemy w dwóch kolumnach do jednego celu, ale obie kolumny prowadzi jeden człowiek – i nie jest nim ani Ziobro, ani Duda.

Kaczyński ze sporu wewnątrz obozu dobrej zmiany ma więc szansę wyjść umocniony. Przypomni bowiem wszystkim swoim stronnikom, działaczom i koalicjantom, że jest jedynym gwarantem jedności środowiska, które w latach 90-tych potrafiło dzielić się w nieskończoność i w którym każdy konflikt wewnętrzny kończył się powstaniem nowej partii. A skoro to właśnie jedność obozu dała prawicy władzę – to Kaczyński na czele staje się warunkiem sine qua non pozostania przy niej.

Jedyne ryzyko związane z rozegraniem całej sytuacji przez Kaczyńskiego wiąże się z tym, że może on pójść o krok za daleko w przywoływaniu do porządku prezydenta. Prezes PiS zdaje się bowiem chcieć doprowadzić Dudę do pełnej kapitulacji, tak aby w przyszłości bunt ze strony Pałacu Prezydenckiego już mu nie groził (jeśli Duda teraz w pełni podporządkuje się woli PiS, trudno będzie mu w przyszłości znaleźć chętnych do stawania w kontrze do Kaczyńskiego, skoro na koniec i tak wywiesza się białą flagę). Nazwanie przez Kaczyńskiego wet Andrzeja Dudy „incydentem”, w czasie gdy prezydent mówi, że chodzi mu o kwestie kluczowe dla przyszłości państwa, może jednak skłonić Pałac Prezydencki do kontynuowania oporu. Tymczasem Kaczyński, po osobistym zaangażowaniu się w sprawę, nie może sobie pozwolić na fiasko całej operacji. Kolejne zablokowanie przez prezydenta reformy sądownictwa musiałoby więc już oznaczać otwartą wojnę Pałacu Prezydenckiego z PiS i uznanie prezydenta za człowieka spoza kręgu „dobrej zmiany”.

Pytanie brzmi: czy prezydent jest na taką ewentualność gotowy? Kaczyński mówiąc o „incydencie” wydaje się przekonany, że odpowiedź na to pytanie brzmi „nie”. Jeśli ma rację będzie jeszcze silniejszy niż dotychczas.  

Divide et impera – to metoda sprawowania władzy stara jak Imperium Rzymskie. Sprowadza się ona do właściwego zarządzania konfliktem między dwiema zwaśnionymi stronami, w którym osoba sprawująca rzeczywistą władzę występuje jako arbiter, wzmacniając własną pozycję wobec obu stron sporu. A jednocześnie prezentuje się jako gwarant stabilizacji w danym układzie, bez którego nastąpiłaby wojna wszystkich ze wszystkimi, o której pisał niegdyś Thomas Hobbes.

Pozostało 92% artykułu
Publicystyka
Jacek Czaputowicz: Nie łammy nuklearnego tabu
Publicystyka
Maciej Wierzyński: Jan Karski - człowiek, który nie uprawiał politycznego cwaniactwa
Publicystyka
Paweł Łepkowski: Broń jądrowa w Polsce? Reakcja Kremla wskazuje, że to dobry pomysł
Publicystyka
Jakub Wojakowicz: Spotify chciał wykazać, jak dużo płaci polskim twórcom. Osiągnął efekt przeciwny
Publicystyka
Tomasz Krzyżak: Potrzeba nieustannej debaty nad samorządem