Do czasu, kiedy usłyszał o liczbach związanych z firmą piekarniczą, przede wszystkich o przychodach, zyskach i inwestycjach. Jego ultranowoczesny startup będzie musiał na takie wyniki pracować przez długie lata w warunkach zaostrzonego biznesowego ryzyka. Oczywiście życzę mu samych sukcesów, jednak lekceważący ton w stosunku do jakiegokolwiek tradycyjnego biznesu nie ma sensu, a w stosunku do polskiego biznesu piekarniczego nie ma sensu z co najmniej kilku powodów.

Nie tylko dlatego, że jest to branża w – wydawałoby się – komfortowej sytuacji. Popyt na pieczywo będzie przecież zawsze. Tylko pytanie, o jakim pieczywie mówimy. Jeżeli w tej branży można zidentyfikować jakąkolwiek schyłkowość, to być może ona dotyczy tego, co jeszcze w PRL określano jako wypiek przemysłowy. Zmienili się konsumenci, zmieniły się ich potrzeby. Wypiek przemysłowy oczywiście będzie istniał, będą w jakiejś skali stosowane słynne ulepszacze, ale droga rozwoju branży wygląda inaczej. Swoje miejsce na rynku i wśród klientów być może najłatwiej znajdą firmy najmniejsze, konkurując jakością, oryginalnością i poziomem zdrowotnym swoich produktów. Podobnym szlakiem próbują iść duzi gracze, co oznacza dla nich wyzwanie inwestycyjne, logistyczne i promocyjne. Co więcej, muszą pod tym względem konkurować z rynkiem dyskontów. I przed takimi dylematami stoi cała branża piekarnicza. Jak się odróżnić? Jak pobić konkurentów jakością? Jak wzmocnić własną markę? Jak sensownie zainwestować w rozwój? Wreszcie – jak najbardziej efektywnie dystrybuować własne produkty? To poważne pytania biznesowe. I nie zadają sobie ich tylko startupy.