Od wielkiego rabunku do wielkiej prosperity

Włókiennictwo: Mimo utraty rynku rosyjskiego, wspaniale rozwinęło się w Polsce.

Aktualizacja: 31.03.2018 16:46 Publikacja: 31.03.2018 00:01

Zniszczenie fabryk przez Rosjan i Niemców w 1919 r. nie zatrzymało dynamicznego rozwoju przemysłu wł

Zniszczenie fabryk przez Rosjan i Niemców w 1919 r. nie zatrzymało dynamicznego rozwoju przemysłu włókienniczego.

Foto: Rzeczpospolita

Ozdoba polskiego przemysłu, lniarskie zakłady żyrardowskie, które w latach 1913–1914 zatrudniały 8,5 tys. osób i dysponowały silnikami o łącznej mocy 5,5 tys. KM, w czasie wojny przestały istnieć. Rosjanie, wycofując się w lipcu 1915 roku, wysadzili zakładowe kominy i większość budynków przemysłowych. Zarząd żyrardowskiej fabryki oszacował straty na ponad 4 mln rubli w złocie, a wojska rosyjskie zarekwirowały maszyny, materiały, surowce do produkcji i gotowe produkty włókiennicze o wartości 2 mln rubli w złocie.

Rosjanie i Niemcy zniszczyli także łódzkie fabryki przemysłu tekstylnego. Na przykład produkująca tkaniny bawełniane fabryka L. Geyera, która w 1914 roku spalała na dobę 130 ton węgla i miała 160 motorów elektrycznych o łącznej mocy 2 tys. KM, została całkowicie ograbiona z majątku. Niemcy wywieźli z tej fabryki 141 wagonów bel bawełny, 4 tys. km innych tkanin o łącznej wartości ponad 2 mln rubli w złocie, kocioł parowy, silniki elektryczne o łącznej mocy 1,7 tys. KM, pociąg miedzianych części, skórzane pasy napędowe długości 18 km oraz 3 tony przewodów elektrycznych.

Zniszczenie łódzkiego przemysłu włókienniczego poważnie osłabiło polską gospodarkę. W 1910 roku wartość jego produkcji sięgała 350 mln rubli w złocie. Ministerstwo Przemysłu i Handlu szacowało, że łącznie z okręgami bielsko-bialskim i białostockim wartość produkcji przemysłu włókienniczego dochodziła do prawie 400 mln rubli w złocie – blisko jednej trzeciej wartości całej produkcji przemysłowej b. Królestwa Polskiego. Wartość produkcji rolnej sięgała wtedy 845 mln rubli, a produkcji przemysłowo-rolnej (cukrownie, gorzelnie, occiarnie, miodosytnie, fabryki cykorii itp.) blisko 85 mln rubli.

2 maja 1919 roku zarząd zamknął zakłady żyrardowskie, co wywołało potężny strajk pracowników. Rząd polski przejął przedsiębiorstwo i odbudowywał je z pieniędzy podatników. Pod koniec 1919 roku pracowało w zakładach żyrardowskich 1,6 tys. robotników. W 1921 roku zarząd odbudował przędzalnię i czesalnię lnu, w kolejnych dwóch latach stanęły nowa tkalnia, budynki mieszkalne i gospodarcze. W momencie zakończenia zarządu państwowego 1 listopada 1923 roku w fabryce pracowało 6 tys. robotników, a moc silników sięgała 3,5 tys. KM. Także zakłady L. Geyera w Łodzi zostały ponownie uruchomione w 1919 roku, a w 1923 zatrudniały już 6,5 tys. robotników oraz 105 urzędników.

Kredyt od rządu

Po wprowadzeniu złotówki w 1924 roku nastąpił kryzys. 1 grudnia 1925 roku łódzki przemysł włókienniczy zredukował zatrudnienie o 40 proc. W okręgu białostockim z 10 tys. robotników pracowało jedynie tysiąc osób. W Bielsku na 10 tys. zatrudnionych fabryki zwolniły 2 tys. Różnica w stopniu redukcji wynikała z zachowania dotychczasowych kapitałów przez bielskie fabryki. Na dodatek Bielsk zawsze konkurował z wyrobami czeskimi, niemieckimi, angielskimi i miał doskonałą jakość, a tej brakowało fabrykom z Królestwa. Ponadto dzięki nieustannym udoskonaleniom technologii towary bielskie były tańsze od wyrobów łódzkich.

Polskie banki nie miały odpowiednio dużych kapitałów, natomiast zagraniczne nie spieszyły się z udzielaniem kredytów polskim przedsiębiorcom. Jeżeli już doszło do umowy, to warunki były drakońskie. Kredyt zamiast pomóc w rozwoju firmy, służył zagranicznym bankierom do przejęcia zakładów małym kosztem. Tak się stało z firmą Poznańskiego, która zaciągnęła kredyt w Banca Commerciale Italiana.

O mały włos ten bank przejąłby także zakłady Scheiblera-Grohmana. „Udzielili nam kredytu i przysłali dyrektora, doktora Fritza Hoffmanna z Wiednia, który zaczął zmniejszać produkcję. Potem się okazało, że Włosi już przejęli Poznańskiego, więc byli zainteresowani w ograniczeniu produkcji swojego konkurenta. Stryj pojechał do Warszawy, spotkał się z ministrem przemysłu i handlu Eugeniuszem Kwiatkowskim i powiedział mu o całej sprawie. BGK miał swojego przedstawiciela w radzie nadzorczej, gdyż wziął do depozytu część udziałów Scheiblera-Grohmana. Doprowadzono do tego, że Włochów spłacono, Hoffmann przestał być dyrektorem, a Bank Gospodarstwa Krajowego udzielił Zjednoczonym Zakładom olbrzymiego kredytu" – mówił Jerzy Grohman w książce „Piasek Atlantydy".

Przedsiębiorstwo Scheiblerów i Grohmanów otrzymało 2,5 mln dol. pożyczki w maju 1930 roku. „Był on zabezpieczony na hipotece (do 1938 roku), a niezależnie od tego BGK zażądał od akcjonariuszy złożenia w depozyt 55 procent akcji. Po spłaceniu kredytu ten portfel akcji miał wrócić do dyspozycji akcjonariuszy. Bank mianował swojego prezesa, został nim generał Feliks Maciszewski, prawnik, bardzo wybitny człowiek. Niegdyś był szefem wydziału prawnego w Legionach, później został wiceprezesem BGK i tę funkcję pełnił będąc jednocześnie prezesem u nas" – czytamy w „Piaskach Atlantydy".

Lipiński wart prowizji

Do tragedii dochodziło także z powodu nieumiejętnego zarządzania lub oszustw. Grohman tłumaczył we wspomnianej wcześniej książce, że „piętą achillesową każdej fabryki był dyrektor handlowy i z początku nie mieliśmy szczęścia. (...) Dopiero dzięki Władysławowi Lipińskiemu przedsiębiorstwo stanęło na nogi. Proponując mu stanowisko naczelnego dyrektora, zapytano, jakie sobie życzy uposażenie. Odpowiedział: »Na początku 8 tys. zł, a jak powiększę panom obroty, poproszę o jakąś prowizję od wzrostu obrotów«. Ponieważ on doprowadził do tego, że np. w 1938 roku obrót się podwoił, jego prowizja wynosiła miesięcznie 60 tys. zł, niezależnie od pensji. Lipiński był tego wart".

„Postanowił nie sprzedawać towaru hurtownikom, którzy kupowali za weksle i jeszcze do tego plajtowali, na ogół złośliwie. Zakłady zbudowały własny hurt w całej Polsce, w każdym dużym mieście był oddział. Dywidendy nie przyznawano, mimo że były zyski, więc w 1939 roku zostało tylko nieco ponad 20 mln zł kredytu. Wtedy mówiono, że ostatecznie wszystko będzie wyczyszczone w 1941 roku" – czytamy w „Piaskach Atlantydy".

Przemysł włókienniczy w odrodzonej Polsce radził sobie bardzo dobrze. W 1935 roku z wartością produkcji 560 mln zł stanowił niecałe 18 proc. produkcji netto całego przemysłu, wyprzedzając branżę spożywczą i górnictwo. Grohman przyznawał, że „tuż po pierwszej wojnie była obawa, czy polski rynek będzie tak chłonny jak rosyjski. Okazało się, że jest jeszcze bardziej chłonny. W 1939 roku krajowa produkcja włókiennicza była za mała w stosunku do zapotrzebowania. Starano się inwestować, zmieniać park maszynowy. Już w czasie okupacji przyszło do nas z Winterthur 40 tys. wrzecion, zapłaconych przed wybuchem wojny, bo trzeba było z góry płacić. Tak, te zakłady były jednymi z najlepiej doinwestowanych w Polsce, spośród wszystkich fabryk włókienniczych. Była prosperity niesłychana. Dla gospodarki polskiej druga wojna była nieszczęściem, bo to się rozwijało w cudowny sposób" – oceniał Grohman w „Piaskach Atlantydy'".

Rodzinny kartel

Jerzy Grohman w rozmowie z Pawłem Spodenkiewiczem w książce „Piasek z Atlantydy": Słabe przedsiębiorstwa się łączyły. W 1920 roku pojawił się pomysł stworzenia kartelu włókienniczego. Miał być to kartel składający się z firm Scheibler, Grohman, Geyer, Ender i Poznański. Poznańscy i Enderowie nie wyrazili jednak zgody, więc rzecz upadła. Wobec tego zrobiono rodzinny kartel [w 1921 roku]. Dlaczego? Po zniszczeniach wojennych obydwie firmy były ogołocone z kapitału obrotowego, więc trzeba było brać kredyty i bardzo oszczędnie gospodarzyć. Prowadzenie dwóch administracji i ośrodków sprzedaży było bez sensu i to zdecydowało o połączeniu firm. Poznańscy nie obawiali się, że zostaną zdominowani przez rodziny niemieckie. Tutaj kwestia narodowości nie miała żadnego znaczenia, zresztą Poznańscy lepiej mówili po niemiecku niż po polsku. Dla nich nie były groźne firmy Krusche-Ender i Scheibler-Grohman, bo produkowały towary o wyższym standardzie. Poznańscy wytwarzali tandetę, która znajdowała swojego odbiorcę, więc nie obawiali się, że w ich firmie zostanie wstrzymana produkcja. W spółce Scheiblerów z Grohmanami całym majątkiem dominowali Scheiblerowie. Jeśli chodzi o samą spółkę akcyjną, to moja matka zawsze mówiła, że ta fuzja była niepotrzebna. Scheiblerowie mieli mnóstwo obiektów, które były niefabryczne, a też weszły do spółki. Pałac przy Wodnym Rynku, cały Książęcy Młyn, te domy, szkoły, Bóg wie co jeszcze. To nie był majątek produkcyjny, a podwyższał wielkość udziałów przy fuzji. My też mieliśmy nieco nieruchomości, ale tego wszystkiego nie można porównywać z nieruchomościami Scheiblerów, na nasz kapitał składały się głównie maszyny i budynki fabryczne. Po fuzji akcjonariusze firmy Grohman dostali 30 proc. akcji, a Scheiblerowie 70.

Ozdoba polskiego przemysłu, lniarskie zakłady żyrardowskie, które w latach 1913–1914 zatrudniały 8,5 tys. osób i dysponowały silnikami o łącznej mocy 5,5 tys. KM, w czasie wojny przestały istnieć. Rosjanie, wycofując się w lipcu 1915 roku, wysadzili zakładowe kominy i większość budynków przemysłowych. Zarząd żyrardowskiej fabryki oszacował straty na ponad 4 mln rubli w złocie, a wojska rosyjskie zarekwirowały maszyny, materiały, surowce do produkcji i gotowe produkty włókiennicze o wartości 2 mln rubli w złocie.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
100 Lat Polskiej Gospodarki
Grzegorz W. Kołodko: Największym wyzwaniem jest demografia
100 Lat Polskiej Gospodarki
Jan Grzegorz Prądzyński: Wielkim wyzwaniem będą samochody autonomiczne
100 Lat Polskiej Gospodarki
Dąbrowski: Otworzyć się na potrzeby nowego pokolenia
100 Lat Polskiej Gospodarki
Gróbarczyk: 5 minut, które trzeba wykorzystać
100 Lat Polskiej Gospodarki
Dziubiński: Mamy wielki potencjał