Nigdy przesadnie nie lubiła opowieści o znaczeniu numerków rankingowych przy nazwisku, ale gdy po rocznym urlopie od tenisa wróciła na zawodowy szlak i zaczęto kwestionować jej numer 1 w klasyfikacji zamrożonej przez koronawirusa, po prostu zrobiła to, co przemawia do wyobraźni najbardziej: wygrała turnieje w Miami i Stuttgarcie.
Udowodniła, że jest, mimo wszelkich wad skrojonego na czasy pandemii rankingu WTA, rzetelną liderką, nawet jeśli Naomi Osaka wygrywa od czasu do czasu bardziej prestiżowe turnieje i zarabia już więcej niż Serena Williams w najlepszych latach.
Sukces w Stuttgarcie, odniesiony w 25. urodziny, miał szczególny smak: dawno nie widziano tam zwycięstwa tenisistki nr 1 (ostatnio – 14 lat temu Justine Henin), jeszcze dłużej nie świętowano wygranej tej samej osoby w singlu i deblu (równie skuteczna była Lindsay Davenport 20 lat temu). Dla Ash Barty porównanie z dwiema dawnymi sławami kortów to jednak tylko kolejny powód do pokazania skromności.
To słowo dobrze definiuje Australijkę, ale są także inne, równie istotne: depresja, własna droga, powroty, rodzina, nawet golf i krykiet. Barty wiele przeszła od czasu, gdy tenisowy świat odkrył, że gdzieś daleko w Queenslandzie jest nastolatka, która może być kolejną australijską mistrzynią kortów.
Odkrycie nastąpiło w wimbledońskim turnieju juniorek w 2011 roku. Ashleigh pokonała w finale Amerykankę Madison Keys i umknęła do domu, by nie brać udziału w Balu Mistrzów. Pół roku później, gdy wciąż nie miała 15 lat, zagrała po raz pierwszy w Australian Open.