Obie w piątek musiały wyjaśniać dlaczego ośmielają się wygrywać, choć jedna ma ponad (Schiavone) a druga prawie trzydzieści lat. Chinka przypomniała, że dla niej młodość znaczyła co innego niż dla europejskich tenisistów. „Nie było tenisa w telewizji, turnieju Roland Garros nie widziałam nigdy. Ale to nie znaczy, że nikt mi nie pomagał, nasza federacja tenisowa za wszystko płaciła. Do dziś bardzo mi pomaga np. przy zdobywaniu wiz, co dla Chinki nie zawsze jest łatwe. Dopiero w roku 2008 poszłam na swoje. Płacę za siebie i zarabiam dla siebie, ale wciąż jestem zawodniczką reprezentacji Chin" - mówiła Na Li, którą Paryż polubił, jej wielkie zdjęcie było w piątek na okładce dziennika „Le Figaro".

Schiavone w ubiegłym roku w drodze do zwycięstwa pokonała Na Li w trzeciej rundzie. Teraz spotkają się w finale. Francesca bardzo zyskuje przy bliższym poznaniu - na pytania odpowiada z uśmiechem, włoskim dziennikarzom bez żenady wypomina, że piszą głupstwa i radzi, by uważniej odrabiali lekcje. „W ubiegłym roku z Na Li zagrałam kapitalny mecz. Gramy zupełnie inaczej - jej atutem jest siła, przede wszystkim przy bekhendzie, ja dużo piłek podcinam, przy każdej okazji staram się czymś rywalkę zaskoczyć. Po prostu gram. Zbyt często zapominamy, że tenis to nie wymiana strzałów, tylko właśnie gra. Gdy o tym pamiętam, wszystko idzie dobrze". Kobiety są w Paryżu w lepszej sytuacji, w sobotę ma być jeszcze ładnie (przez cały turniej nie spadła ani kropla deszczu), natomiast prognoza na niedzielę jest fatalna - burze i huraganowy wiatr.