Żadna inna tenisistka nie może czuć w Crandon Park Tennis Center na wysepce Key Biscayne bardziej u siebie, niż Serena – dom w Palm Beach Gardens, godzina drogi autem, piętnasty start, z poprzednich czternastu wygrała połowę.
Wiadomo jak szło liderce rankingu WTA w tym roku: zwycięstwo w Australian Open, jeden mecz w Pucharze Federacji i półfinał w Indian Wells, który poddała Simonie Halep z powodów medycznych.
Na taką Serenę wyszła Sabine Lisicki, której spotkania przed przylotem w marcu do USA wyglądały niezwykle podobnie: w Brisbane, Sydney, Melbourne, Dausze i Kuala Lumpur przegrywała w pierwszej rundzie, tylko w Dubaju w drugiej. Przyjechała jednak do Indian Wells i tenisowy los wreszcie się uśmiechnął – doszła do półfinału.
Ich sportowe drogi przecinały się względnie rzadko – w archiwach zapisano tylko trzy mecze: w 2011 r. w Stanford (6:1, 6:2 dla Amerykanki), rok później w Charleston (Niemka skreczowała przy stanie 1:4 w pierwszym secie) i ten najbardziej pamiętany – 1/8 finału Wimbledonu 2013 i zwycięstwo Lisicki 6:2, 1:6, 6:4, które, jak się potem okazało otworzyło szeroko drogę do końcowego sukcesu Marion Bartoli.
Mecz numer 4 zostawił chyba najlepsze wrażenia: walczyły z całych sił, nie szczędziły sobie potęgi serwisów (choć z celnością bywało bardzo różnie), atakowały, smeczowały, dostarczyły niemało emocji, kilka wymian skończyło się niezwykle efektownie.