Rozsądek podpowiadał, że Matteo Berrettini, który w ostatnich latach zmienił się z wiotkiego młodzieńca w atletę kategorii co najmniej półciężkiej, ma serwis, który może dorównać, a nawet przewyższyć podanie Huberta Hurkacza. Także potężne strzały forhendowe w pięciu poprzednich meczach Włocha budziły niemały respekt przeciwników. Inne zalety też wymieniano: dynamikę, rosnącą z meczu na mecz dojrzałość i dobre rozumienie gry na trawie.
Gdy wyszli na kort centralny w piątkowe popołudnie dość szybko okazało się, że to wszystko prawda. Równa walka trwała najpierw do połowy pierwszego seta, ale przy remisie 3:3 zaczął się kryzys Polaka, a właściwie połączenie tego kryzysu z rosnącą pewnością siebie rywala.
Dwa sety przemknęły szybko, stanowczo za szybko jak na polskie marzenia o finale Wimbledonu. Powody były widoczne – na serwis, spokój i szybkość Berrettiniego nie było skutecznych odpowiedzi Hurkacza, odrobina szczęścia przy piłkach uderzających w górę siatki też się rywalowi przydała, ale nie to decydowało o wyniku.
Przy stanie 3:6, 0:6 nie gra się łatwiej, lecz polski tenisista westchnął głeboko, włożył białą czapkę i pokazał rzadką w tenisie zdolność mobilizacji w tak trudnych chwilach. Zebrał się na tyle, że zaczął trzeciego seta dobrze, do stanu 3:3 szli równo, widać było więcej ataków Hurkacza przy siatce, kolejny remis 4:4 dawał wreszcie nieśmiałą nadzieję na zmianę sytuacji na korcie. Publiczność kortu centralnego też zaczęła dyskretnie wspomagać Polaka.
Przy stanie 5:4 dla Berrettiniego serwował Polak, było 40-40, tylko dwie wygrane piłki od półfinału dla Włocha. Hurkacz posłał asa, dopiero drugiego w meczu, lecz po minucie przyszła chwila, że znów była równowaga. Hubert wytrwał, wyszarpał remis 5:5. Tie-break był już blisko, choć dotrzeć do niego też nie było łatwo. W tie-breaku Polak wreszcie zagrał znakomicie, tak jak z Miedwiediewem i Federerem. Wygrał.