Mecz zaczął się co najmniej nietypowo: kilka minut gry i na tablicy wyników kortu centralnego widniał wynik 4:0 dla Australijki. Czeszka w żaden sposób nie mogła odnaleźć swej normalnej formy, ręka drżała, serwisy, które miały utorować Pliskovej drogę do zwycięstwa nie trafiały w cel, wymiana po wymianie kończyła się stratą punktu.
Kiedy pani Karolina przegrała czternaście piłek z rzędu, Wimbledon już szumiał z niepokoju, że może ogląda najkrótszy finał w historii turnieju i, być może, trzeba się będzie godzić z faktem, że największą gwiazdą finału jest siedzący na widowni Tom Cruise. Asocjacje ze względnie niedawnym finałem majowego turnieju w Rzymie, w którym Pliskova przegrała 0:6, 0:6 z Igą Świątek, nasuwały się same.
Na szczęście dla Czeszki i widowiska ta niemoc w końcu minęła. Nawet jeśli nie udało się Pliskovej uratować seta, to udało się przełamać strach, uratować dumę i wrócić do norm wielkoszlemowego tenisa. Naprawdę wyrównana walka zaczęła się w drugim secie, gdy Barty prowadziła 3:1, lecz tej przewagi nie utrzymała i od remisu 3:3 wreszcie można było podziwiać godną finału walkę różnych tenisowych charakterów, osobowości i stylów gry.
Mocny serwis wysokiej Karoliny nie zdominował rywalizacji, ale wszechstronność Australijki też była wystawiona na próbę, gdy Pliskova czysto i mocno uderzała piłki. Obie panie zapewne zapamiętają też kilka swych chwil słabości: Czeszka, gdy ze dwa razy nie przyłożyła się do bardzo ważnych piłek wolejowych, Barty, gdy prowadząc 6:3, 5:4 i serwując, nie zdobyła mistrzostwa w dwóch setach.
Zdobyła w trzech, atakując rywalkę z pasją od nowa i tym razem nie tracąc wybieganej z trudem przewagi 3:0. Dawno nie było finału pań zakończonego w trzech setach, ostatnio takie rozstrzygnięcie widziano w 2012 roku, gdy o wielką złoto-srebrną misę, czyli Venus Rosewater Dish walczyły Serena Williams i Agnieszka Radwańska.