Kto widział ten mecz, długo nie zapomni tego, co działo się na centralnym korcie im. Roda Lavera. Nadal wygrał 2:6, 6:7 (5-7), 6:4, 6:4, 7:5 i został samodzielnym rekordzistą, jeśli chodzi o triumfy w Wielkich Szlemach (po 20 mieli przed tym turniejem także Roger Federer i Novak Djoković), ale żadna statystyka nie przesłoni tego, co zobaczyliśmy.
Nadal po każdym zwycięstwie w drodze do finału podkreślał, że owszem cieszy się z sukcesów, ale najbardziej z tego, że w ogóle może grać po blisko półrocznej przerwie, bo jeszcze sześć tygodni temu wcale nie było to takie pewne.
Jako główny faworyt – nawet po deportacji Djokovicia – nie był wymieniany praktycznie przez nikogo, bezapelacyjnym numerem 1 miał być Miedwiediew. Dlatego gdy w finale Rosjanin objął prowadzenie w setach 2:0, wydawało się, że po raz drugi będzie hamulcowym tenisowej historii. Pierwszy raz został nim, gdy w ubiegłym roku w finale US Open nie pozwolił Djokoviciowi na zdobycie kalendarzowego Wielkiego Szlema i jednocześnie na 21. wielkoszlemowy triumf.
Czytaj więcej
Australijka Ashleigh Barty pokonała w finale Amerykankę Danielle Collins 6:3, 7:6 (7-2) i wygrała swój trzeci turniej wielkoszlemowy.
Miał wielką szansę, by kolejny raz pokazać, że nadchodzi jego czas, w trzecim secie mógł objąć prowadzenie 4:2, ale tego nie zrobił, choć prowadził przy serwisie Nadala 40:0. Te trzy wygrane przez Hiszpana wówczas piłki można śmiało nazwać meczbolami, bo gdyby wtedy się nie obronił, zapewne już by rozpędzonego rywala nie powstrzymał.