Łzy w oczach Djokovicia, gdy trzeci set zbliżał się do końca, najlepiej świadczą, że zdawał sobie sprawę z tego, co się stało, i że następnej takiej szansy już nie będzie. Największy kort świata, który miał być areną jego triumfu, stał się cmentarzem jego marzeń.
Kalendarzowego Wielkiego Szlema od 52 lat w męskim tenisie nie wygrał nikt i wiele wskazuje, że Australijczyk Rod Laver jeszcze długo pozostanie jego jedynym zdobywcą w erze tenisa open (po roku 1968). Gdy on zwyciężał, trzy z czterech wielkoszlemowych turniejów (Australian Open, Wimbledon i US Open) odbywały się na nawierzchni trawiastej, dziś zadanie jest o wiele trudniejsze. Nie udało się nawet takim tuzom, jak Pete Sampras, Roger Federer czy Rafael Nadal (wśród kobiet Wielkiego Szlema wygrała w tym czasie tylko Steffi Graf).
W niedzielę na korcie im. Arthura Ashe'a mieliśmy powtórkę sprzed sześciu lat, z jedną poprawką: wtedy Serena Williams rozstała się z marzeniami o Wielkim Szlemie już w półfinale (przegrała z Włoszką Robertą Vinci), ale wszystko inne było drugim odcinkiem podobnego dramatu.
Czytaj więcej
Nie będzie Wielkiego Szlema dla Novaka Djokovicia. Serb w finale przegrał w Nowym Jorku z Daniiłem Miedwiediewem 4:6, 4:6, 4:6. To pierwszy wielkoszlemowy tytuł Rosjanina.
Serena po tej porażce nie wygrała ani jednego turnieju wielkoszlemowego i już zapewne nie wygra. Czy z Djokoviciem będzie podobnie? Raczej nie, jego szanse na dalszy ciąg w chwale są o wiele większe, ale nie ulega wątpliwości, że łzy z tego niedzielnego wieczoru pozostaną z nim do końca kariery, bo nie tylko przegrał najważniejszy mecz w życiu, ale przegrał go sromotnie, a dla niego to upokorzenie, bo mit o „żelaznym Nole" definitywnie powędrował na złom.