Jeśli spojrzeć na sport z perspektywy globalnej, karierę zakończyła największa obok Roberta Lewandowskiego gwiazda polskiego sportu ostatnich lat, rozpoznawalna od Tokio po Buenos Aires, bo taką sławę daje tenis.
Dla tych, którzy lubią ten sport i kibicują mu od lat, była prezentem, którego żaden z nas się nie spodziewał. Po pionierskich czasach Wojciecha Fibaka mieliśmy wprawdzie nasze lokalne gwiazdy – Magdę Grzybowską, Aleksandrę Olszę czy Wojciecha Kowalskiego, ale finał seniorskiego Wimbledonu chyba nikomu się nie śnił.
I nagle przyszedł Ryszard Krauze ze swym sponsorskim programem, w Sopocie i Warszawie były wielkie turnieje, grały gwiazdy. Właśnie wtedy na kortach Warszawianki pojawiła się Isia, która wkrótce została jedną z najlepszych tenisistek świata. I najbardziej podziwianych – za finezję, talent i determinację w starciu z zawodniczkami o wiele mocniejszymi fizycznie.
Nie mogła nam się trafić większa satysfakcja. Najlepiej wyraził to nieżyjący już znakomity dziennikarz i znawca tenisa Grzegorz Wasylkowski, który gdy okazało się, że Radwańska awansowała do finału Wimbledonu w roku 2012, po półfinale wsiadł w samochód i pojechał do Londynu, nie mając ani akredytacji, ani biletu. I obejrzał ten finał na własne oczy. Do dziś żałuję, że nie pojechałem razem z nim, bo to była naturalna reakcja dla każdego, kto lubi tenis tak bardzo, że nawet jak nie może sam grać, to spaceruje w pobliżu kortów, by – jak napisał największy piewca tego sportu Bohdan Tomaszewski – przynajmniej posłuchać dźwięku rakiet.
Agnieszka Radwańska sprawiła, że w Wimbledonie, Nowym Jorku, Paryżu czy Melbourne nie byliśmy już ubogimi krewnymi Rosjan, Czechów czy Słowaków biegających z kortu na kort, by zobaczyć wszystkie swoje gwiazdy.