Manchester United – Arsenal: wszystkie oczy na van Persiego

Robin van Persie w sobotę zagra pierwszy raz przeciw Arsenalowi. To może być 90 minut seansu nienawiści

Publikacja: 03.11.2012 00:01

Robin van Persie

Robin van Persie

Foto: AFP

Holender i tak ma szczęście, bo pierwszy mecz od kiedy przeszedł z Londynu do Manchesteru United wypada na Old Trafford. Jeśli dobrze pójdzie, to gwizdy utoną w morzu braw jego nowych kibiców, ale i tak może być wesoło, skoro nawet trener londyńczyków Arsene Wenger prosi, by van Persiego traktować z szacunkiem.

W końcu dla Arsenalu zrobił przez te kilka lat całkiem sporo, strzelił wiele ważnych bramek, został nawet kapitanem, kibice go kochali. Należy mu się szacunek. Ale właśnie chyba o to chodzi: bardzo go kochali, więc poczuli się bardzo zdradzeni. Dlatego zaczęli publicznie palić jego koszulki. Miał być następcą Thierry'ego Henry'ego, ale skusiły go pieniądze i perspektywa sukcesów oferowana przez Alexa Fergusona.

Wszystko jest dla ludzi, niech by sobie nawet gdzieś odszedł: do Barcelony, Realu, Interu Mediolan. Byle poza Premier League. Do Henry'ego kibice Arsenalu pretensji nie mają. Gdy się wyniósł, to za Kanał La Manche, do będącej u szczytu powodzenia Barcelony, a potem do amerykańskiej MLS. Dlatego nikt nie zatrzasnął przed Francuzem drzwi. Gdy wrócił na początku roku na kilka miesięcy, doczekał się nawet swojego pomnika pod stadionem Emirates.

Van Persie nie ma co liczyć na podobne zaszczyty, niech się cieszy, jeśli nie będą w niego niczym rzucać. Zawodnika broni trener Manchesteru Alex Ferguson i przypomina, że piłkarze, którzy grali kiedyś w United, a później wracali na Old Trafford, zawsze byli ciepło przyjmowani. Może to prawda, a może tylko zasłona dymna ze strony szkoleniowca, który chce chronić swoją gwiazdę – od początku sezonu van Persie strzelił dla MU już dziewięć goli.

W drugą stronę nie zawsze tak to działało. Wayne Rooney mógłby coś opowiedzieć van Persiemu o trudnych powrotach, bo zawsze, ilekroć wraca na stadion Evertonu, serce na pewno bije mu żywiej. Chociaż wszystko działo się dawno i Rooney nie odchodził z klubu pokłócony, to kibice ciągle nie mogą mu darować, że zamienił niebieską koszulkę na czerwony strój United.

Jakby nie pamiętali, że odejście 18-letniego chłopaka być może uratowało klub, stojący na skraju bankructwa i jeśli nie trafiłby za 25 mln funtów do Manchesteru, to może przeszedłby za 20 mln do Newcastle, które też składało ofertę. Kasa w tym wypadku musiałaby się zgadzać.

Jeszcze w zeszłym roku, przed spotkaniem na Goodison Park, Rooneya bronił Ferguson. – Wiecie, jacy są kibice. Będzie zdrajcą, dopóki oni będą go za kogoś takiego uważali. To się nigdy nie zmieni – opowiadał menedżer United. Ale prawda jest też taka, że w świecie, w którym rządzi pieniądz, a miłość liczy się w tysiącach euro, kibicom coraz trudniej uwierzyć w to, że dla któregoś piłkarza barwy klubowe znaczą cokolwiek. Jeśli zdradza, to dla pieniędzy, więc niech przynajmniej poczuje, że te srebrniki kosztują go trochę wyrzeczeń. Rooney zarzeka się, że dalej kocha Everton, jego syn ma koszulkę tego klubu i niebieski to w dalszym ciągu ważny kolor w życiu rodziny. Niektórzy mu chyba nawet wierzą. Ma szczęście, że nie przeszedł do sąsiedniego Liverpool FC. Z dwóch czerwonych koszulek, łatwiej przełknąć tę z Manchesteru.

O wiele gorzej i trudniej miał Luis Figo, ale on wiedział, na co się decyduje. Czegoś takiego się po prostu nie robi. Czego mu brakowało w Barcelonie? Sukcesów, pieniędzy, uwielbienia? Miał to wszystko, ale w Realu po prostu obiecali mu więcej. Florentino Perez chciał wygrać wybory na prezesa i dlatego obiecał, że wyrwie serce największym rywalom. Jak obiecał, tak zrobił. Negocjował, aż Portugalczyk zdecydował się przejść na Santiago Bernabeu i zostać jednym z „galacticos".

Do dziś nazwisko Figo doprowadza każdego kibica Barcelony do białej gorączki, nikt ich tak nie zdradził, za nic mając ich zawołanie „Mes que un club" (Więcej niż klub). Więcej, ale mimo wszystko nie wystarczająco dużo i odpowiednia suma się znalazła. Zresztą, Portugalczyk do dziś wie, gdzie leżą konfitury i jeśli przyjeżdża gdzieś na zaproszenie sponsora, to najchętniej opowiada o firmie, a nie o karierze. Wspomnienia mogą poczekać.

Im bardziej kibice Barcelony go kochali, tym bardziej zaczęli go nienawidzić. Po co udawał? Po co deklarował, że nigdy nie zagra dla Realu Madryt i wzywał odwiecznych rywali, by kłaniali się Barcelonie po zdobyciu tytułu?

Skoro tak ich zdradził, to podziękowali mu odpowiednio. Gwizdami, buczeniem, krzykami, rzucanymi butelkami. Wyzwiskami, wśród których „Judasz" było pewnie najłagodniejsze. Z trybun poleciał w stronę Figo nawet świński łeb, stając się symbolem tej wojny kibiców z byłym idolem. Jedne Gran Derbi sędzia musiał nawet przerwać na 12 minut, bojąc się o bezpieczeństwo piłkarzy. Nie zapomnieli mu nawet wtedy, gdy już grał wiele lat później w Interze Mediolan. Wchodzącego do hotelu Figo przywitały okrzyki: „po co wróciłeś?"

Figo był najbardziej znany, ale nie był pierwszy, który zamieniał Barcelonę na Real Madryt. Jeszcze lepszy był Ricardo Zamora – świetny hiszpański bramkarz (jego imię nosi nagroda dla bramkarzy w Primera Division). Podróżował dość swobodnie między obiema częściami Barcelony: tej od „FC" i tej od Espanyolu, a na dokładkę grał jeszcze w Realu Madryt.

Wystąpił w ponad 40 spotkaniach reprezentacji Hiszpanii, grał też dla Katalończyków, choć nie popierał separatyzmu. Uważał się za Hiszpana. I podkreślał to w gorących czasach wojny domowej. Miał talent dyplomatyczny: najpierw  dostał order od republikanów, a w latach 50. udekorował go generał Franco. Cenili go, jak widać, po obu stronach politycznej barykady, ale kibiców Barcelony, w której zaczynał karierę, chyba by nie przekonał.

Tak można by wymieniać jeszcze długo: bramkarz Vladimir Stojković błagał Włochów, by zamknęli go w swojej szatni, bo bał się kibiców Crvenej Zvezdy Belgrad za przejście do Partizana. Grał wtedy w meczu reprezentacji, ale to go nie chroniło. Od Manuela Neuera kibice Schalke Gelsenkirchen również się odwrócili, gdy przeszedł do Bayernu Monachium. W Anglii zamieszanie wywołał Ashley Cole, gdy w tajemnicy przed Arsenalem negocjował przejście do Chelsea.

Ale na szczęście są też tacy jak Daniele De Rossi, Francesco Totti, Raul czy Alessandro Del Piero, których z ukochanego klubu można wypchnąć najwyżej siłą. To gatunek ginący, dlatego warty szczególnej ochrony.

Holender i tak ma szczęście, bo pierwszy mecz od kiedy przeszedł z Londynu do Manchesteru United wypada na Old Trafford. Jeśli dobrze pójdzie, to gwizdy utoną w morzu braw jego nowych kibiców, ale i tak może być wesoło, skoro nawet trener londyńczyków Arsene Wenger prosi, by van Persiego traktować z szacunkiem.

W końcu dla Arsenalu zrobił przez te kilka lat całkiem sporo, strzelił wiele ważnych bramek, został nawet kapitanem, kibice go kochali. Należy mu się szacunek. Ale właśnie chyba o to chodzi: bardzo go kochali, więc poczuli się bardzo zdradzeni. Dlatego zaczęli publicznie palić jego koszulki. Miał być następcą Thierry'ego Henry'ego, ale skusiły go pieniądze i perspektywa sukcesów oferowana przez Alexa Fergusona.

Pozostało 88% artykułu
Sport
Czy Witold Bańka krył doping chińskich gwiazd? Walka o władzę i pieniądze w tle
Sport
Chińscy pływacy na dopingu. W tle walka o stanowisko Witolda Bańki
Sport
Paryż 2024. Dlaczego Adidas i BIZUU ubiorą polskich olimpijczyków
sport i polityka
Wybory samorządowe. Jak kibice piłkarscy wybierają prezydentów miast
Sport
Paryż 2024. Agenci czy bezdomni? Rosjanie toczą olimpijską wojnę domową