Ali – król wszystkich kategorii

Muhammad Ali nie żyje. Ta wiadomość, choć spodziewana, wstrząsnęła światem

Aktualizacja: 05.06.2016 18:36 Publikacja: 05.06.2016 18:08

Ali – król wszystkich kategorii

Foto: AFP

Prowokował, kiedy mówił, że jest najpopularniejszym, najbardziej kochanym człowiekiem w historii, ale było w tym sporo prawdy. Był z pewnością jednym z najbardziej rozpoznawalnych sportowców. To, o czym mówił poza ringiem, docierało do ludzi mocniej niż najlepsze z jego niesamowitych walk. Kiedy mówił: Jestem Ameryką, jestem tą częścią, której nie rozpoznajecie. Ale przywyknijcie. Moja religia, nie wasza. Moje cele, nie wasze. Przyzwyczajcie się – był sobą, to były jego słowa. Czarny, pewny siebie, arogancki.

Gdy przechodził na islam i zmieniał nazwisko, tłumaczył: Cassius Clay to niewolnicze imię, Muhammad Ali to imię wolne, oznacza kochanego przez Boga.

Odmawiając służby wojskowej i wyjazdu do Wietnamu, ryzykował wszystko, co wcześniej zdobył, a także więzienie. Stracił tytuł mistrzowski, odebrano mu paszport i licencję bokserską. A przyszłość była jeszcze większą niewiadomą, gdy wykrzyczał: Dlaczego prosicie mnie, bym włożył mundur i leciał 10 tysięcy mil od domu, by zrzucać bomby i strzelać do brązowych ludzi, kiedy tak zwane czarnuchy w Louisville są traktowane jak psy?

Na szczęście wrócił na ring i stoczył swoje największe walki. Większe od tych z Sonnym Listonem, choć dzięki tej pierwszej w Miami (1964) został zawodowym mistrzem świata wagi ciężkiej. I to zaledwie cztery lata po zwycięskim finale kategorii półciężkiej igrzysk olimpijskich w Rzymie (1960), w którym pokonał Zbigniewa Pietrzykowskiego, najlepszego pięściarza Europy.

Po powrocie z długiej, sportowej banicji bił się z niepokonanym Joe Frazierem, później z Kenem Nortonem (dwukrotnie) i George'em Foremanem w Kinszasie. W nowojorskiej Madison Square Garden (1971) mimo porażki znów zobaczyliśmy wielkiego Alego. Z Nortonem dwa lata później miał kłopoty, w pierwszym pojedynku z San Diego sędziowie uznali go za pokonanego, w drugim, w Inglewood, widzieli jego wygraną, choć wynik mógł być równie dobrze odwrotny.

O „Rumble in the Jungle" w samym sercu Afryki usłyszał cały świat za sprawą reportaży najtęższych ludzi pióra, którzy tam polecieli, i transmisji telewizyjnej, którą dotarła również do komunistycznej Polski. Foreman, wielki faworyt tego najgłośniejszego na owe czasy pojedynku, został znokautowany, a jego pogromca zyskał nieśmiertelną sławę. Był rok 1974.

Kilkanaście miesięcy później w Quezon City na Filipinach Ali, tym razem wraz z Frazierem, dał jeszcze jeden pokaz wojny na pięści, a każdy, kto ją widział, zapamięta ją na zawsze. To była walka na śmierć i życie. Eddie Futch, trener Fraziera, nie puścił go do ostatniej, 15. rundy, bo bał się, że Ali go zabije. „Smokin' Joe" był już w tym boju ślepy, nie widział nic przez zapuchnięte oczy.

Frazier, jeden z największych mistrzów wagi ciężkiej, czasami nie ukrywał swojej niechęci do Alego, choć szanował go za wielkie umiejętności bokserskie. A Foreman mówił o nim tylko same dobre rzeczy. – Nigdy nie spotkałem w ringu tak odważnego i tak inteligentnego rywala. W nim było prawdziwe piękno – powtarzał.

Po latach (1997) znokautowany w Kinszasie Foreman i jego pogromca byli bohaterami gali rozdania Oscarów. W kategorii film dokumentalny zwyciężył obraz Leona Gasta („Kiedy byliśmy królami") pokazujący kulisy legendarnego pojedynku. Gdy Ali, cierpiący już na chorobę Parkinsona, wchodząc na scenę, wspierał się na ramieniu Foremana, wszyscy wstali z miejsc i rozległy się długo niemilknące brawa.

Kilka miesięcy wcześniej, gdy Ali drżącą dłonią zapalał znicz na letnich igrzyskach olimpijskich w Atlancie, wiwatom na jego cześć towarzyszyły też łzy. Choć wtedy poruszał się jeszcze o własnych siłach, ślady choroby były już bardzo widoczne. Cztery lata później pojawił się na kolejnych igrzyskach w Sydney, lecz jego stan znacznie się pogorszył.

Od dawna wymagał stałej opieki, ale wciąż walczył i się nie poddawał. Zmarł trzy dni temu, 3 czerwca, w szpitalu w Phoenix. Miał 74 lata.

Pogrzeb Alego odbędzie się w najbliższy piątek, w jego rodzinnym Louisville w Kentucky. Ma przemawiać Bill Clinton, który pożegna „Największego".

Prowokował, kiedy mówił, że jest najpopularniejszym, najbardziej kochanym człowiekiem w historii, ale było w tym sporo prawdy. Był z pewnością jednym z najbardziej rozpoznawalnych sportowców. To, o czym mówił poza ringiem, docierało do ludzi mocniej niż najlepsze z jego niesamowitych walk. Kiedy mówił: Jestem Ameryką, jestem tą częścią, której nie rozpoznajecie. Ale przywyknijcie. Moja religia, nie wasza. Moje cele, nie wasze. Przyzwyczajcie się – był sobą, to były jego słowa. Czarny, pewny siebie, arogancki.

Pozostało 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Sport
Paryż 2024. Dlaczego Adidas i BIZUU ubiorą polskich olimpijczyków
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
sport i polityka
Wybory samorządowe. Jak kibice piłkarscy wybierają prezydentów miast
Sport
Paryż 2024. Agenci czy bezdomni? Rosjanie toczą olimpijską wojnę domową
Sport
Paryż 2024. Kim jest Katarzyna Niewiadoma, polska nadzieja na medal igrzysk olimpijskich
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Sport
Igrzyska w Paryżu w mętnej wodzie. Sekwana wciąż jest brudna