To były pierwsze w tym wieku igrzyska bez Marit Bjoergen, już w Pjongczangu nie startował inny multimedalista Ole Einar Bjoerndalen, ale norweska fabryka mistrzów pracuje pełną parą.
Nowymi bohaterami zostali bracia Boe. Najbardziej utytułowane rodzeństwo przywiezie z Chin dziewięć medali, w tym sześć złotych. Po każdej z czterech indywidualnych konkurencji przynajmniej jeden z nich stawał na podium, po sprincie weszli na nie obaj.
Rywalizowali od małego
– Czuję się jak w bajce – dzielił się wrażeniami Tarjei, na którego szyi zawisł brąz. Młodszy i bardziej utalentowany z braci Johannes Thingnes odebrał złoto. Jedno z czterech w Pekinie. Nikomu nie grano częściej hymnu. Wspólnie poprowadzili Norwegię do zwycięstwa w sztafecie i mikście.
– Kłóciliśmy się jako dzieci. Myślę, że ta rywalizacja doprowadziła nas do miejsca, w którym jesteśmy – twierdzi Johannes. – Cieszę się, że Tarjei też ma wreszcie indywidualny medal. Jestem z niego nawet bardziej dumny niż z siebie – dodaje skromnie, choć tylko jednej z sześciu konkurencji nie skończył na podium. W biegu pościgowym nie opanował nerwów na strzelnicy, fatalnie pudłował (aż siedem razy) i był piąty.
Trzy błędy na strzelnicy, podczas biegu masowego, sprawiły, że podobny scenariusz napisał Francuz Quentin Fillon Maillet. Tylko on był w stanie nawiązać walkę z norweskimi braćmi. Lider klasyfikacji generalnej Pucharu Świata w końcu wyszedł z cienia Martina Fourcade'a i od razu zdobył pięć medali. We wspomnianym biegu ze startu wspólnego był czwarty.