Mistrzostwa świata w Rosji: Ten mundial szybko zapomnimy

To był emocjonujący turniej na przeciętnym poziomie. Mistrzostwa świata nie są już motorem napędzającym futbol.

Aktualizacja: 15.07.2018 19:02 Publikacja: 15.07.2018 18:16

Mistrzostwa świata w Rosji: Ten mundial szybko zapomnimy

Foto: AFP

Skończyły się czasy, gdy na mundial czekaliśmy jak na święto, podczas którego zobaczymy coś nowego, co zapewni przewagę i stanie się wzorem dla całego świata. Jakąś „brazylianę” Pelego i jego partnerów, „futbol totalny” Holandii Rinusa Michelsa oraz Johana Cruyffa, grę bez skrzydłowych Anglii Alfa Ramseya czy hiszpańską tiki takę Xaviego i Andresa Iniesty.

Do tego dochodziły największe gwiazdy, mówiło się więc o mistrzostwach Pelego (1958), Garrinchy (1962), niezwyciężonej, być może najlepszej w historii Brazylii z Pele, Rivelino i Jairzinho (1970), mundialu Franza Beckenbauera i Johana Cruyffa (1974), Diego Maradony (1986), Zinedine Zidane’a i trójkolorowej Francji (1998), Ronaldo (2002). Późniejsze mistrzostwa po prostu się odbyły. Miały swoich bohaterów, ale pamięć o nich mijała po czterech latach, gdy pojawiały się nowe gwiazdy, a stare czasami z hukiem spadały. Tak właśnie będzie z mistrzostwami w Rosji.

Nuty wciąż podstawą

Na całym świecie od dawna nie obowiązują schematy taktyczne. Dawniej przez około ćwierć wieku stosowano angielski system WM, dopóki nie obnażyła go węgierska „Złota Jedenastka”. Jej ustawienie i sposób gry rozwinęli Brazylijczycy, tworząc 4-2-4 i 4-3-3. Holendrzy przestrzegali zasad ustawienia zawodników na boisku, ale stawiali na ich wszechstronność. Zaczęły się zacierać różnice między napastnikami a pomocnikami i tak, z grubsza, jest do dziś.

Na turnieju w Rosji nie system, czyli ustawienie zawodników na boisku, miał decydujący wpływ na wyniki, tylko umiejętności, przygotowanie fizyczne i zaangażowanie zawodników. Nie ma znaczenia, czy drużyna gra czterema, czy trzema obrońcami, ustawienie można zmieniać w każdym meczu lub w trakcie gry. Przeciwko Senegalowi reprezentacja Polski wybiegła na boisko z czterema obrońcami, a z Kolumbią zagraliśmy trzema. Niefortunne decyzje Adama Nawałki będą przedmiotem zajęć na studiach trenerskich na temat: jaki system gry powinien przyjąć trener, biorąc pod uwagę możliwości swoich zawodników oraz potencjał przeciwnika.

Można przyjąć, że w piłce nożnej skończyło się coś, co jest odpowiednikiem siedmiostopniowej skali w muzyce. Już dawno nikt nie skomponował pięknej melodii, bo kończą się możliwości łączenia dźwięków. Ale przecież muzyka się rozwija za pomocą innych środków. Z piłką jest podobnie. Nuty pozostają podstawą, ich interpretacja zależy od artysty. Miewam jednak wrażenie, że patrząc na mecz, słucham dodekafonii.

Turniej w Rosji pokazał, że futbol coraz bardziej zbliża się do piłki ręcznej i koszykówki. Jeśli atakujemy, to wszyscy, jeśli tracimy piłkę – wszyscy cofamy się pod swoją bramkę.

Lewandowski? Salah? Nikt ich nie zapamięta

Są trzy sposoby przedarcia się przez takie fortyfikacje: szybki atak, atak pozycyjny i akcja indywidualna. Czwarty to tzw. stały fragment gry, czyli najmniej wyrafinowany sposób zdobycia gola z rzutu karnego, wolnego lub po rzucie rożnym.

Szybki atak stosują drużyny, które najmniej potrafią. Wystarczy daleki wykop bramkarza do napastnika, jego szybkie nogi i trochę szczęścia. Jeśli ktoś umie tylko to – kończy jak reprezentacja Polski. Nie pomogą nawet umiejętności kogoś takiego jak Robert Lewandowski. Sam nie da sobie rady.

Nikt go z mundialu nie zapamięta, podobnie jak najlepszego piłkarza Afryki Mohameda Salaha. Może błyszczeć wśród bardzo dobrych partnerów w Liverpoolu, ale w reprezentacji Egiptu nie ma kolegów na swoim poziomie. W afrykańskich eliminacjach jeszcze decydował o wynikach, jak Lewandowski w naszej grupie eliminacyjnej. Ale mundial to inne wyzwanie. Salah jest królem strzelców Premier League, a Lewandowski Bundesligi. Inne rozgrywki, inne drużyny, inne możliwości.

Atak pozycyjny wymaga od zawodników wysokiego poziomu technicznego. Trzeba się umieć utrzymać przy piłce, zdobywając teren. Kilka lat temu FC Barcelona, a w ślad za nią reprezentacja Hiszpanii, opanowały ten system do perfekcji. Został nazwany tiki taką, przyniósł twórcom i wykonawcom Puchar Ligi Mistrzów, mistrzostwo świata i dwukrotnie mistrzostwo Europy. Taka gra jest nadal kwintesencją futbolu i tym, co kibice lubią najbardziej: dryblingi, wyższość techniki nad siłą fizyczną, strzały, po których piłka leci wbrew prawom fizyki.

Ale nawet ten sposób na rywala ma swoje ograniczenia. Hiszpania przekonała się o tym boleśnie przed czterema laty, na mundialu w Brazylii i teraz ponownie. Zawsze znajdzie się sposób na takich, którzy chcą wejść do bramki z piłką przy nodze. Hiszpanów zatrzymała nawet Rosja, która gra słabiej, ale wyrównała ich przewagę dobrą organizacją i niezwykłym poświęceniem.

Tiki taka, niegdyś fascynująca, stała się monotonna, przewidywalna, wpłynęła też na grę obronną. Kiedy w roku 2012 Hiszpanie zdobywali tytuł mistrza Europy, stracili tylko jedną bramkę w sześciu meczach, na mundialu w RPA, jako mistrz – dwie, na mundialu w Brazylii siedem w trzech meczach, a teraz siedem w czterech. Nie zapobiegła temu para stoperów Realu i Barcelony: Sergio Ramos – Gerard Pique.

34-letni Andres Iniesta, który pozostanie jednym z symboli tiki taki i hiszpańskich sukcesów, w Rosji był tylko jednym z wielu bezradnych piłkarzy, z przebłyskami genialnych zagrań. Wszystko wiedział, wszystko umiał, ale niewiele mógł zrobić.
Takim samym piłkarzem był w reprezentacji Argentyny Leo Messi. Cristiano Ronaldo dopiero na swoich czwartych mistrzostwach świata pokazał klasę w spotkaniu z Hiszpanią, zdobywając trzy bramki. A potem wtopił się w swoją drużynę wypunktowaną przez Urugwaj.

Brazylia w ślepym zaułku

Można przyjąć, że tiki taka to rozwinięta forma ofensywnej gry Brazylijczyków. Dopóki reprezentację Brazylii tworzyli zawodnicy występujący w krajowych klubach, dzielący troski swoich rodaków z faweli, z których wielu pochodzi, mieli nie tylko swój styl, ale i charakter. Brazylijską piłkę zabiła europejska cywilizacja futbolowa. Kiedy reprezentant Brazylii wychodzi na boisko, ma wciąż w nogach dar od Boga, na grzbiecie żółtą koszulkę, ale w głowie pieniądze, samochody i wszelkie przywileje, jakie daje gra w PSG, Barcelonie, Realu, Chelsea czy Juventusie.

Ta sama choroba dotknęła reprezentacje z Afryki. Jeszcze ćwierć wieku temu wróżono im rychłe zwycięstwo na mundialu. W Rosji żadna z drużyn z tego kontynentu (pięć) nie przebrnęła fazy grupowej.

Brazylia sama zagoniła się w ślepy zaułek i miała jeszcze lidera, który ją tam ciągnął. Neymar, piłkarz, któremu na całym świecie stawiają kapliczki, już od kilku lat działa na szkodę reprezentacji. Jego wielcy poprzednicy z ostatnich lat: Ronaldo, Ronaldinho, Rivaldo zdobyli jeszcze realne trofea. On już nie i to się nie zmieni, dopóki będzie miał w reprezentacji decydujący głos.

Cristiano Ronaldo, irytujący wielu kibiców z powodu swojej wyniosłości i dbałości o wizerunek, nie przestaje być wielkim piłkarzem, który czasami przegrywa. Neymar, stawiany z nim często w jednym szeregu, staje się w szybkim tempie karykaturą samego siebie. Dla kogoś, kto wychował się na brazylijskim kościele piłkarskim, naigrywanie się z Neymara to niemal świętokradztwo. Ale ten brazylijski kościół jest w kryzysie, którego symbolem został turlający się po trawie Neymar z fryzurą – spaghetti.

Anglicy niewiele potrafią

Czwarty sposób zdobycia bramki – po rzucie wolnym, karnym lub rożnym jest stosunkowo najprostszy. Skoro nie można pokonać bramkarza atakiem szybkim lub pozycyjnym, trzeba znaleźć inną broń. Na tym turnieju po stałych fragmentach padło więcej bramek niż na wcześniejszych.

Być może dojdzie kiedyś do zmiany przepisów, tak aby przy rzucie wolnym lub karnym można było wprowadzić na boisko zawodnika specjalizującego się w wykonywaniu takich strzałów lub bramkarza mającego swoje sposoby na strzelców. Nie daj Boże, aby doczekać czegoś takiego.

Co myśleć o reprezentacji Anglii, która dziewięć ze swoich dwunastu bramek zdobyła po stałych fragmentach gry, a dotarła do czwórki najlepszych na świecie? Jaką wartość ma tytuł króla strzelców Harry Kane’a, który pięć ze swoich sześciu bramek wbił Tunezji i Panamie, trzy zdobył z rzutów karnych, a w dwóch ostatnich meczach – z Chorwacją i Belgią – nie oddał strzału na bramkę?

Nie znajduję wytłumaczenia dla wyeliminowania Niemców już po trzech meczach. Mistrzowie świata, organizacyjny wzór dla tego świata, przegrywają, mając wszystkie atuty do utrzymania tytułu. Przy rozbudowanych do granic możliwości rozgrywkach krajowych, pucharowych i międzypaństwowych zawodnicy przystępują do mundialu zmęczeni sezonem. To m.in. z tego powodu szybko odpadali obrońcy tytułu: Francja w roku 2002, Włochy w 2010, Hiszpania w 2014 i teraz Niemcy.

Wszyscy są zmęczeni, ale największa presja dotyka najlepszych. Mundial z udziałem 48 reprezentacji nie będzie służył niczemu poza tuczeniem FIFA. Grabarz Gianni Infantino prowadzi futbol na cmentarz z piłką ze złota w ręku.

Przegrali niemal wszyscy faworyci, ale kilka reprezentacji, które dotarły na najwyższy szczebel, pokazało grę polegającą na wszechstronności. Za nic miały ustawienia opracowane raz na zawsze, było im wszystko jedno, w jaki sposób zdobędą bramkę. Belgia przeprowadzała wzorcowe kontrataki, ale wyprowadzała też przeciwników w pole atakiem pozycyjnym. Podobnie grały Francja i Chorwacja. Wszyscy walczyli do końca, zdobywali gole w ostatnich minutach.

W dalszym ciągu o wynikach decydują nie tylko sztaby trenerów w zamkniętych pokojach, ale żywi ludzie na boisku. Tacy, którzy nie kalkulują, nie przewracają się, kiedy przeciwnik dotknie ich palcem, a jeśli płaczą, to z radości.

Piękne twarze

Ten mundial będzie miał twarze Luki Modricia, Ivana Perisicia, Ivana Rakiticia, Domagoja Vidy, Mario Mandżukicia, zmagającego się z bólem bramkarza Danijela Subasicia, Kyliana Mbappe, Hugo Llorisa, Antoine Griezmanna, Edena Hazarda, Kevina De Bruyne, Romelu Lukaku, Thibauta Courtois, trenera Didiera Deschampsa, który buduje reprezentację Francji od roku 2012 i trenera Zlatko Dalicia, który został trenerem Chorwacji w październiku, by przez baraże doprowadzić ją do finału MŚ.

Także Hiszpana Roberto Martineza, który wydobył z Belgów więcej niż trenerzy z ich kraju. Te twarze zapamiętamy z Rosji, reszta zniknie z czasem.

Skończyły się czasy, gdy na mundial czekaliśmy jak na święto, podczas którego zobaczymy coś nowego, co zapewni przewagę i stanie się wzorem dla całego świata. Jakąś „brazylianę” Pelego i jego partnerów, „futbol totalny” Holandii Rinusa Michelsa oraz Johana Cruyffa, grę bez skrzydłowych Anglii Alfa Ramseya czy hiszpańską tiki takę Xaviego i Andresa Iniesty.

Do tego dochodziły największe gwiazdy, mówiło się więc o mistrzostwach Pelego (1958), Garrinchy (1962), niezwyciężonej, być może najlepszej w historii Brazylii z Pele, Rivelino i Jairzinho (1970), mundialu Franza Beckenbauera i Johana Cruyffa (1974), Diego Maradony (1986), Zinedine Zidane’a i trójkolorowej Francji (1998), Ronaldo (2002). Późniejsze mistrzostwa po prostu się odbyły. Miały swoich bohaterów, ale pamięć o nich mijała po czterech latach, gdy pojawiały się nowe gwiazdy, a stare czasami z hukiem spadały. Tak właśnie będzie z mistrzostwami w Rosji.

Pozostało 91% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
NOWE TECHNOLOGIE
Pranksterzy z Rosji coraz groźniejsi. Mogą używać sztucznej inteligencji
Sport
Nie żyje Julia Wójcik. Reprezentantka Polski miała 17 lat
Olimpizm
MKOl wydał oświadczenie. Rosyjskie igrzyska przyjaźni są "wrogie i cyniczne"
Sport
Ruszyła kolejna edycja lekcji WF przygotowanych przez Monikę Pyrek
Sport
Witold Bańka: Igrzyska olimpijskie? W Paryżu nie będzie zbyt wielu Rosjan