Już w styczniu można w ciemno założyć, że Francuz po raz czwarty z rzędu zdobędzie tytuł. Można żartować, że wiedzą o tym nawet organizatorzy mistrzostw, bo kilka tygodni przed otwarciem sezonu na stronie internetowej WRC na liście mistrzów świata przy pozycji „Sezon 2016" pojawiły się już nazwiska Ogiera i jego pilota Juliena Ingrassiego.
Chochlik został szybko skorygowany, ale już pierwsza odsłona tegorocznych mistrzostw potwierdziła, że emocji w walce o tytuł znów trudno się spodziewać.
W stawce WRC pozostały już tylko dwie w pełni fabryczne ekipy: mistrzowski Volkswagen oraz Hyundai pokładający duże nadzieje w znacznie zmodyfikowanym modelu i20. Citroen postanowił zrobić sobie roczną przerwę i przygotować się do powrotu w sezonie 2017, kiedy wszyscy producenci będą musieli przygotować rajdówki zgodne z nowymi przepisami: mocniejsze, lżejsze i z bardziej rozbudowaną aerodynamiką. Samochody francuskiej firmy startują w tym roku w ramach okrojonego programu prowadzonego przez prywatny zespół PH Sport.
Brytyjski M-Sport od wielu lat wystawia samochody Ford, ale od kilku sezonów boryka się z niedostatkami budżetowymi. Dopiero niedawno potwierdzono udział ekipy w pełnym cyklu, a Fiesty WRC powierzono zawodnikom, którzy wnoszą ze sobą budżet.
To zresztą w rajdach żaden wyjątek: na palcach jednej ręki można policzyć kierowców, którzy otrzymują wynagrodzenie od zespołów i jeżdżą tylko dzięki talentowi. Większość ma miejsce w WRC za sprawą kombinacji dwóch czynników: umiejętności i zaplecza finansowego. Wobec niewielkiej liczby miejsc w fabrycznych zespołach poziom rywalizacji pozostawia wiele do życzenia i odstaje od złotych lat rajdów z przełomu wieków, kiedy auta WRC wystawiało nawet siedmiu producentów.