Rzeczpospolita: Jest pan jedynym polskim piłkarzem, który rozegrał wszystkie mecze na mistrzostwach świata w Korei, Niemczech i na mistrzostwach Europy w Austrii. Wszystkie te turnieje zakończyły się dla Polski podobnie. Co zrobić, żeby w Rosji nie popełniać takich samych błędów?
Jacek Krzynówek: Chłopaki już chyba wiedzą. Trzeba wygrać pierwszy mecz. Kiedy na Euro we Francji pokonali Irlandię Północną, z trzema punktami od razu znaleźli się w dobrej sytuacji, co wpłynęło też na atmosferę w drużynie. Otworzyli sobie furtkę.
Dlaczego wam się nie powiodło?
Każdy turniej był inny, w każdym reprezentacja miała innego trenera, za każdym razem przygotowywaliśmy się w inny sposób, a mimo to popełnione zostały podobne błędy. Treningi Jerzego Engela były bardzo ciężkie. Wtedy w reprezentacji grała większość kolegów z zagranicznych klubów, wszyscy czuliśmy w nogach ciężki sezon. Tomek Wałdoch i Tomek Hajto jeszcze później wystąpili w finale Pucharu Niemiec. Pojechaliśmy do Korei na dwa tygodnie przed pierwszym meczem, a mimo to nie mogliśmy się przestawić na inny cykl dobowy. Ja ciągle spałem. Zdarzyło mi się raz nawet z tego powodu nie pójść na trening. Zaspałem, a trener nie miał pretensji, bo widział, co się dzieje. Coś podobnego, chociaż już bez związku ze zmianą strefy klimatycznej, czuliśmy w roku 2006. Kiedy po powrocie z Niemiec i Korei oglądałem nasze mecze, miałem wrażenie, że zostały nagrane w zwolnionym tempie. Nie poznawałem siebie. To było jak w starym kinie pana Mietka. Z kolei u Leo Beenhakkera ćwiczyliśmy mniej intensywnie, ale zawiodło co innego.
Czy są jakieś cechy wspólne obydwu mundiali i Euro w Austrii?