Mówmy więc o sporcie. Poprzedni sezon skończył się napięciami w drużynie. Trudno było wejść do nowej grupy?
Najpierw spotkaliśmy się internetowo. Kiedy związek ogłosił decyzję, byłem w Austrii, ale zależało mi, by mieć z grupą kontakt jak najszybciej. Nie chciałem, żeby skoczkowie dowiedzieli się wszystkiego z mediów. Miałem zamiar wszystko im wytłumaczyć i opowiedzieć jak najwięcej o swoich pomysłach. Potem spotkałem się z polskimi trenerami, dyskutowaliśmy o tym, co należy zmienić, a co zostawić bez zmian w naszym systemie. Wreszcie przyszedł czas na pierwszy obóz, najpierw w Krakowie, gdzie było sporo aktywności integracyjnych, a następnie w Szczyrku, gdzie zaczęliśmy skakać. Wszyscy od samego początku byli bardzo otwarci, mówiliśmy tym samym językiem, a zawodnicy zaakceptowali moje metody szkoleniowe. Uważam, że dobrze sobie poradziliśmy.
Nowy trener to nowe podejście do skoków, chociaż zawsze chodzi o to samo. Na czym pan się skupia w pracy?
To trudne pytanie. Byłbym nierozsądny, gdybym zaczynał od czegoś zupełnie nowego i próbował zburzyć wszystko, co było. Wiele rzeczy w polskich skokach było dobrych, o czym świadczą wyniki z ostatnich lat. Nie musiałem budować tych zawodników od nowa, ale uwolnić ich potencjał, szybkość, lot. Ten potencjał ciągle w nich był. Oczywiście moja filozofia pracy jest inna niż mojego poprzednika Michala Doleżala. Co istotne, nie z każdym można pracować tak samo, bo każdy miał inne problemy, które trzeba było zidentyfikować i rozwiązać.
Zawodnicy mieli takie samo zdanie na temat tych problemów? W większości są bardzo doświadczeni, trzeba było ich mocno przekonywać?
Na pewno się ze mną o to nie kłócili. Dokładnie sprawdziłem sytuację, przeanalizowałem wszystkie dane i wyłonił się z tego kompletny obraz. Dla mnie było jasne, co każdy powinien poprawić, żeby lepiej skakać, czy były to wskaźniki fizyczne, czy może raczej techniczne. Widzę u nich już inny styl skakania, coraz lepsze rezultaty, progres od pierwszej sesji treningowej, jednak na pewno potrzebujemy jeszcze czasu.