Spółki, które zdecydowały się w ubiegłym roku na specjalny reżim opodatkowania dla inwestujących przedsiębiorców, miały gorsze warunki, niż te, które wybierają te opcje dziś. Tak zwany estoński CIT – bo o nim mowa – pozwala nie płacić podatku dochodowego, o ile zyski spółki zostają przeznaczone na jej rozwój i inwestycje. To rozwiązanie wprowadzono z początkiem ubiegłego roku, jednak zostało obwarowane wieloma dodatkowymi warunkami. W rezultacie skorzystało z niego tylko nieco ponad 400 firm, choć wcześniej Ministerstwo Finansów przewidywało, że będzie ich nawet 200 tys.
– Wśród pionierów nowej formy rozliczenia mamy lokalną cukiernię, producenta ogniw fotowoltaicznych, pośrednika nieruchomości, a także centra medyczne i logistyczne czy sklepy internetowe – ujawniał w marcu ub.r. ówczesny wiceminister finansów Jan Sarnowski, zachwalając nowy system.
Jednak przedsiębiorcy nie garnęli się masowo do nowej opcji. Zniechęcało ich kilka ograniczeń. Rozwiązanie to było dostępne tylko dla firm o rocznych przychodach do 100 mln zł, a stopa rocznych inwestycji musiała przekraczać aż 15 proc. wartości firmowych środków trwałych.
Zapłać, by zyskać
Jakby tego było mało, spółka wchodząca w reżim estońskiego CIT musiała zapłacić specjalny podatek jako warunek skorzystania z tego dobrodziejstwa. Należało go naliczyć z uwzględnieniem przychodów i kosztów dotychczas nieuwzględnionych w latach poprzednich. Przedsiębiorcy, którzy przekształcali swoje firmy po to, by skorzystać z nowej możliwości, też musieli zapłacić podatek. Obciążał on dochód liczony od nadwyżki wartości rynkowej składników majątku nad ich wartością podatkową.
Ministerstwo Finansów nazywa te daninę podatkiem od „korekty wstępnej". Obowiązek jej zapłacenia przewidziano w art. 7aa ustawy o CIT w wersji obowiązującej do końca 2021 r.