Otylia Jędrzejczak: Młodzi nie są gotowi na taką pracę jak kiedyś

Mistrzyni olimpijska w pływaniu Otylia Jędrzejczak o karierze, nie zawsze łatwych relacjach z trenerami i życiu po sporcie.

Aktualizacja: 26.12.2019 17:43 Publikacja: 23.12.2019 18:34

Gdy usłyszałam od trenera, że mną manipulował, to był dla mnie szok

Gdy usłyszałam od trenera, że mną manipulował, to był dla mnie szok

Foto: Super Express

W biografii „Otylia" bardzo dużo pisze pani o relacjach z trenerami.

Jest pan jednym z nielicznych dziennikarzy, którzy chcą o tym rozmawiać, bo z reguły wszyscy opierają wywiady na wątku wypadku, w którym zginął mój brat. Relacje z trenerami to naprawdę ciekawy wątek.

Pisze pani o wszystkich szkoleniowcach, którzy byli ważni: Pawle Słomińskim, Marii Jakubik, relacjach z Robertem Białeckim, czyli przeciwieństwie Słomińskiego, który był jednak najważniejszy.

Cały czas zadaję sobie pytanie, czy metody, które stosował Paweł, czyli takie trochę manipulowanie, to był sposób wpłynięcia na mnie. W ogóle mało kto mnie chwalił, nie tylko Paweł, ale też Marysia Jakubik. Może trenowanie z „katem" było dla mnie lepsze pod względem sportowym, ale od strony rozwoju osobistego, pewności siebie – wręcz przeciwnie. W pewnym momencie odeszłam od Pawła, wyjechałam do USA, trenowałam w Hiszpanii, poznałam nowych ludzi.

Tu od razu przychodzi na myśl Bartosz Kizierowski, który pracował w Hiszpanii. Z nim też miała pani skomplikowane relacje przed igrzyskami w Londynie w roku 2012.

Nie powiedziałabym, że to były skomplikowane relacje, u niego ponownie polubiłam pływanie, jechałam do Hiszpanii, nie wiedząc, co tam zastanę, ale najważniejsze dla mnie było, że jadę do trenera, któremu ufam. W relacji trener – zawodnik kluczowe jest zaufanie. Jeśli jest, każdy sposób komunikacji działa. Andrzej Niemczyk powiedział, że trzeba umieć pracować z kobietą. Dla Bartka, jeśli się nie mylę, byłam pierwszą zawodniczką, z którą pracował na najwyższym poziomie. On też jest uparty, a w relacji z kobietą czasem trzeba odpuścić, zrobić krok w tył, przytulić, a potem tupnąć. On na mnie uczył się pracy z kobietami.

Trener Słomiński miał takie doświadczenie?

Paweł miał wcześniej drużynę, w której było wiele kobiet. Trenował Agnieszkę Braszkiewicz, także medalistkę mistrzostw Europy. Nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, ale potrafił owinąć sobie człowieka wokół palca: ufało mu się bezgranicznie. Nie ukrywam, że jak usłyszałam od Pawła, że mną manipulował, to był dla mnie szok. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że byłam już tak dojrzała, nawet przez sytuacje życiowe, że wystarczyło ze mną szczerze porozmawiać. Może gdybyśmy poważnie porozmawiali, nawet się pokłócili, wykrzyczeli sobie wszystko w twarz i dopiero wtedy podjęli decyzję o rozstaniu, to byłoby łatwiej. Dusiliśmy w sobie dużo, największy żal mam za igrzyska z 2008 r., kiedy liczyłam jeszcze na medal, a nie miałam ze strony Pawła żadnego wsparcia. Cały 2008 rok, mam takie wrażenie, odpuścił i teraz wiem dlaczego.

Dlaczego?

Napisałam o tym w książce. Trenerzy mieli wieczorne spotkanie i jeden z dziennikarzy powiedział, że mnie to mogłaby miotła trenować. Wtedy Słomiński postawił na Pawła Korzeniowskiego, nic nie mówiąc. Tak to się zaczęło psuć. Dzisiaj mam do niego trochę pretensji. Jeśli nie czuł już, że chce mnie trenować, to mógł powiedzieć: rozstańmy się. Tego wymagałabym od trenera, który czuje, że relacja się wypala. Powinien potrafić uwolnić zawodnika, a nie ciągnąć na siłę.

Ale po wypadku, w którym zginął pani brat, chyba się sprawdził?

Tutaj nie mam zastrzeżeń ani do Polskiego Związku Pływackiego, ani do Pawła. Pod względem chronienia mnie przed złym, bardzo mi pomogli. Jestem im wdzięczna. Wszyscy dbali o to, bym jak najszybciej mogła wrócić do sportu. To był priorytet, bo to była też dla mnie odskocznia, najbezpieczniejsze miejsce, trzeba było mnie tam z powrotem umieścić.

Dużo zainwestowaliście w medale, pani i Słomiński?

W latach 2004–2008 spędzaliśmy na zgrupowaniach prawie po 300 dni w roku. Byliśmy sobą zmęczeni, nie znaliśmy domu. Wracałam do pustych ścian, albo nawet do ówczesnego partnera, z którym widziałam się tylko w nocy, bo następnego dnia wyjeżdżałam. Paweł przeżywał to samo. Każdego to dużo kosztowało. Z perspektywy czasu myślę, że nawet za dużo.

Nie dało się tego inaczej rozwiązać?

Dało się, ale to była wizja Pawła, że ma być centralne szkolenie i wszyscy razem. Z jednej strony łączenie ludzi jest dobre szkoleniowo, bo oni się ścigają, napędzają, ale nie może tak być przez 300 dni w roku.

Czy dla kobiety lepszy jako trener jest mężczyzna czy raczej kobieta?

Kobieta, która jest trenerem innej kobiety, i tak musi mieć twardą skórę. Trzeba umieć wymagać. Nie wyobrażam sobie pracy z kobietą, która by nie była dla mnie autorytetem. Marysia Jakubik była mocną kobietą. Ona trenowała naprawdę znanych zawodników, przede mną przecież był Konrad Gałka. W pewnym momencie byłam u niej w grupie jedyną dziewczyną i wszystko potrafiła trzymać w garści. Wiem, że jako trener byłabym taka sama.

Kusi, żeby się spróbować?

Na razie nie. Chcę mieć życie rodzinne, a trener żyje na walizkach. Oprócz tego dzisiejsze pokolenie jest inne niż my, nie byłoby w stanie trenować tak ciężko. Nie dałoby się też tak prowadzić, jak my byliśmy prowadzeni, na zasadzie: musisz mocniej, więcej, bo tamci będą lepsi. Dzisiejsza młodzież wymaga, żeby mówić im, że są super. Wymagają więcej komunikacji, spojrzenia na ich życie, a nie tylko trening, trening i medale.

To jest też powód braku sukcesów w polskim pływaniu?

Sukces ten wymaga katorżniczej pracy, dużej cierpliwości. Nie mówię, że trzeba pływać najpierw po dziesięć, a później po osiem kilometrów dziennie, tak jak ja. Tę pracę można wykonać inaczej. Pewną bazę jednak trzeba mieć. Patrzę i widzę, że młodzi nie są gotowi, albo z drugiej strony – trenerzy za szybko zaczynają głaskać.

A może przeszkadzają też inne pokusy, tania sława zdobywana dzięki mediom społecznościowym?

Dla mnie największym sukcesem był medal, dzisiaj jest inaczej, częściowo winni mogą być też rodzice, którzy chcą dla swoich dzieci jak najlepiej i myślą, co dziecko będzie z tego miało, zamiast nastawiać się na sukces sam w sobie. Dyscypliny różnią się od siebie także pod względem dochodów. To rzeczywiście czasem przytłacza, gdy widzisz wieloletnią pracę wioślarza, pływaka czy judoki i jego medale i porównujesz to z piłkarzem. Nie w każdym sporcie zawsze za sukcesem idą pieniądze.

Kiedy pani startowała, w pływaniu wiele ich nie było...

Nie było i nie ma teraz.

Może zmienią coś komercyjne zawody International Swimming League?

To daje szansę zarobku zawodnikom już znanym i utytułowanym. Całe szczęście można zarobić tam fajne pieniądze, ale trzeba to pogodzić z planem treningowym. Dla Radka Kawęckiego czy innych chłopaków to szansa na trenowanie z mistrzem świata, podpatrzenie jego metod, poznanie jego trenera, zapytanie o technikę. Obok wynagrodzenia to jest największą wartością tej ligi.

Ta nowa sytuacja, powstanie zawodowej ligi w pływaniu, pracy trenerom kadry nie ułatwia, a to oni odpowiadają za wyniki na igrzyskach.

Trener jest w stanie ułożyć program, który będzie pasował do ISL. Katinka Hosszu (Węgierka, która w wielkim stopniu przyczyniła się do powstania ISL – red.) w pewnym momencie przygotowywała się tylko metodą startową. Można to zrobić, ale trzeba wszystko razem zaplanować. Tego na ostatnim etapie współpracy z trenerem Słomińskim zabrakło. On coś zakładał i mnie nie słuchał, a zawodnik na pewnym etapie dojrzewa do tego, żeby z nim rozmawiać. Do tej pory mam pretensje o dwa wyjazdy w góry w 2008 r. Uważam, że gdyby był jeden, to byłabym bliżej medalu. Kiedyś Beata Mieńkowska, moja psycholog, powiedziała, że trener i zawodnik powinni się równocześnie rozwijać. Jeśli tylko zawodnik się rozwija, a trener się zamyka, to taka relacja musi pęknąć. Ostatnio podczas konferencji usłyszałam, że zawodnik powinien zmienić trenera między siódmym a dziewiątym rokiem współpracy. Z Pawłem rozstałam się po ośmiu latach. Może gdybyśmy zrobili sobie rok, dwa przerwy, to byłoby inaczej.

Trener może być zazdrosny o sukcesy zawodnika, skoro tak wiele dla niego poświęca?

Wydaje mi się, że nie powinien. Sukces jest wspólny i wina też. Trochę żałuję, że nasze drogi z Pawłem się rozeszły, że nie potrafiliśmy rozmawiać. Pracujemy razem na uczelni, ale już nie mamy do siebie takiego zaufania. Kiedy patrzę na relację Justyny Kowalczyk z trenerem Aleksandrem Wierietielnym, to jestem trochę zazdrosna.

Słyszałem opinię, że mężczyźni walczą dla siebie, a kobiety dla trenera....

Potrafiłam przenieść góry, gdy czułam, że trener we mnie wierzy. Gdy tego nie widziałam, to i u mnie pojawiał się dół. Mogłam nie być doskonale przygotowana, ale gdy Paweł powiedział, że będzie dobrze, to wiedziałam, że będzie. Najciężej jest pracować z kobietami, bo one potrafią być zazdrosne o słowa trenera. W książce opisuję, jak pokłóciłam się z Bartkiem Kizierowskim o to, że kolegom powiedział „bardzo dobrze", a mnie tylko „dobrze". Już był foch (śmiech). A jak są trzy dziewczyny i tylko jedna usłyszy, że jest super, a pozostałe „dobrze" lub „OK"? To wtedy wszystkie są obrażone. Albo trzeba chwalić po równo albo nie chwalić na forum. To jest podróżowanie między emocjami. Paweł tak podróżował, że potrafił nas ze sobą skłócić. Dzięki temu byłyśmy bardziej zależne od niego.

Z Pauliną Barzycką dalej się jednak pani przyjaźni.

Przepracowałyśmy to i wiemy, że to był tylko trening. Każda z nas była skupiona na sobie. Nienawidziłam przegrywać, więc napędzałyśmy się z Pauliną podczas treningów i robiłyśmy niesamowite wyniki. Pamiętam, jak przed igrzyskami w 2004 r. kupiłyśmy Pawłowi na Słowenii karton papierosów, mówiąc: „Niech trener ma, żeby mógł sobie spokojnie wypalić, bo my wiemy, że to kosztuje trochę nerwów".

Byliście najlepszą grupą w historii polskiego pływania. Pani była pierwsza, a ci nowi byli onieśmieleni czy wchodzili bez kompleksów?

Osiągnęłam sukcesy, związek dostał więcej pieniędzy dzięki temu i można było rozszerzyć grupę. Z perspektywy czasu uważam, że niektórzy dostali za dużo, za darmo. Wchodzili do kadry i czuli się wielcy, nie mając osiągnięć. Wystarczyło im, że byli. Zasady niby były, ale łamane. Mieliśmy dużo talentów, ale niewykorzystanych, bo za szybko poczuły się gwiazdami. Przez pewien czas byliśmy jednak bardzo mocni. Z mistrzostw Europy w 2006 r. przywieźliśmy worek medali. To był sukces Pawła Słomińskiego.

Dzisiaj też tracimy talenty?

Patrzę na to i staram się analizować, gdzie nam się to wszystko rozmywa. Słyszę od trenerów: oni nie pracują tak ciężko jak wy. Może jednak jest inna droga, złoty środek?

Może warto stworzyć ośrodek w dużym mieście? Lublin ostatnio otworzył się na pływanie.

Taki ośrodek sprawdziłby się tylko z trenerami, którzy mają duże umiejętności psychologiczne, wielki autorytet. Oni nie mogą patrzeć na zawodników jak na maszyny. Trzeba myśleć o ich edukacji, rozwoju, o tym, żeby mieli gdzie wyczyścić głowę. Młodzi nie są gotowi na taką pracę jak kiedyś. Chcą mieć także normalne życie.

Pani była liderką kadry, potrafiła pani krzyknąć, postawić do pionu?

Czasami potrafiłam, ale jednak byłam raczej wycofana, skupiona na treningu. Mogłam doradzić, ale nie lubiłam się narzucać. Po zajęciach szłam na spacer, czytałam, oglądałam film albo szłam spać. Koledzy grali wtedy w gry komputerowe. Mówiłam im, że tracą energię, nie regenerują się. My mieliśmy wyjścia po głównym sezonie, ale już byłam tak nauczona, że nie przekraczałam miary w zabawie. Młodsi takie błędy popełniali. Milion razy mówiłam, że trzeba skończyć szkołę, bo kariera nie trwa wiecznie. Po latach przyznają mi rację. Ale wiem, że nie każdego da się zmusić do ciężkiej pracy, i obawiam się, że jeśli zawodnik powiedziałby mi: „nie daję rady", to od razu porównywałabym go z sobą. Chyba byłabym katem. Takim „Słomą" w żeńskim wydaniu. Nie wiem, czy każdy byłby na to gotowy.

Takie książki jak „Otylia – moja historia" pomagają zamykać rozdziały w życiu. Co pani zamyka?

Wiem, że nie wrócę do sportu wyczynowego, chyba że jako działacz lub w swoich projektach, m.in. szukając młodych talentów. Może wystartuję w zawodach masters (śmiech)? Mam rodzinę, do niektórych, najtrudniejszych tematów jak śmierć brata już nie chcę wracać i nigdy nie wrócę. Byłam świadoma, że jeśli książka powstanie, to wypadek będzie musiał tam być opisany, bo inaczej pojawią się głosy, że to omijam. Ja już to przetrawiłam, żyję z tym, nie jest to już dla mnie ciężarem. Jestem w stanie mówić, ale mówię po raz ostatni. Najważniejsza część tej książki to sukcesy sportowe. Może kiedyś jeszcze napiszę poradnik pływacki, gdzie opowiem więcej anegdot? Chciałabym, żeby czytelnicy mojej biografii wyczytali z niej inspirację do działania, motywację do realizacji marzeń i to, że w życiu nie ma rzeczy niemożliwych. Są tylko takie, do których się słabo przykładamy.

W biografii „Otylia" bardzo dużo pisze pani o relacjach z trenerami.

Jest pan jednym z nielicznych dziennikarzy, którzy chcą o tym rozmawiać, bo z reguły wszyscy opierają wywiady na wątku wypadku, w którym zginął mój brat. Relacje z trenerami to naprawdę ciekawy wątek.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Inne sporty
Bratobójcza walka o igrzyska. Polacy zaczęli wyścig do Paryża
kolarstwo
Katarzyna Niewiadoma wygrywa Strzałę Walońską. Polki znaczą coraz więcej
Inne sporty
Paryż 2024. Tomasz Majewski: Sytuacja w Strefie Gazy zagrożeniem dla igrzysk. Próba antydronowa się nie udała
Inne sporty
Przygotowania Polski do igrzysk w Paryżu. Cztery duże szanse na złoto
Inne sporty
Kłopoty z finansowaniem żużla. Państwowa licytacja o Zmarzlika