Jak polscy emigranci tracą dzieci

Krzyczeliśmy z mężem, że nie oddamy Kacpra. Powiedziano nam, że mamy dwa wyjścia – dobrowolnie oddamy syna lub nas skują na jego oczach, co będzie gorsze i dla nas, i dla niego - mówi Agnieszka Mroczkowska.

Aktualizacja: 24.12.2018 20:49 Publikacja: 23.12.2018 23:01

Foto: archiwum prywatne

Oto najlepsze i najchętniej klikane teksty z 2018 roku. Przez 12 dni z rzędu prezentujemy wybrane artykuły z poszczególnych miesięcy. Wśród majowych na wyróżnienie zasługuje rozmowa Izabeli Kacprzak z Agnieszką Mroczkowską

Plus Minus: Wyjechała pani za dziećmi z Anglii, w której mieszkała pani 11 lat, urodziły się tam pani córka i syn. Nie był to powrót do domu, ale dramatyczna decyzja związana z wydarzeniami. Co się stało w Warrington?

Dziś w kraju mogę o tym mówić. Wcześniej odradzano mi kontakty z prasą – tak mówili też nasi prawnicy. Utrudniłoby mi to odzyskanie dzieci. Zaszczuto nas (pani Agnieszka wybucha płaczem). Ale chcę to opowiedzieć ludziom. Dla siebie, żeby to z siebie wyrzucić, i dla ludzi, ku przestrodze.

Dramat waszej rodziny zaczął się w grudniu ubiegłego roku.

7 grudnia w czwartek mąż zauważył nad uchem naszej dziewięciomiesięcznej córki lekkie spuchnięcie o długości sześciu centymetrów. Dopiero wtedy zwróciłam na to uwagę. Wydawało mi się, że zbiera się jej woda pod skórą. Umówiłam się do przychodni następnego dnia rano. Bianka w wieku 6,5 miesiąca zaczęła raczkować i trzymając się np. blatu stołu, wstawała. Jest szybka i bardzo ruchliwa, ponadprzeciętnie.

Odwiozłam syna Kacpra do szkoły i pojechałam z nią do przychodni. Lekarz popatrzył i dał mi skierowanie do szpitala na prześwietlenie głowy. Tłumaczyłam mu, że córka jest aktywna i się nieraz przewraca.

Przypomniałam sobie, że dwa dni wcześniej Bianka była marudna i bardziej niż zwykle płacząca. Ale jej się wyrzynają ząbki, nie spała tego popołudnia. Ten wypadek mógł się zdarzyć właśnie w środę. To też mnie dziś obciąża, że nie przyszłam od razu. A więc zdaniem niektórych chciałam coś ukryć.

Z tego szpitala wyszła już pani bez dzieci.

Tam dowiedziałam się, że Bianka ma pękniętą czaszkę. Wtedy nie do końca to zrozumiałam po angielsku. A już było późno i musiałam jechać po syna. Ale już nie chcieli mnie wypuścić. Potem dopiero się okazało, że lekarz i pielęgniarki wezwali social service oraz policję i chcieli mnie zatrzymać. Wezwali męża i zaczęli nas wszystkich przesłuchiwać: męża i mnie razem, potem nas osobno, potem syna, który miał tylko osiem lat. Nie wiedziałam, co się dzieje, do czego to wszystko zmierza. Kazali w końcu podpisać nam taki formularz S20. Wydawało mi się, że to pokwitowanie, a to była zgoda na zrzeczenie się praw rodzicielskich. Powiedzieli mi, że dzieci do domu nie wrócą, Bianka zostaje na obserwacji, a mój dom jest dla dziecka niebezpieczny. Trudno opisać to, co wtedy poczuliśmy (pani Agnieszka zaczyna płakać). Krzyczeliśmy z mężem, że nie oddamy Kacpra. Powiedziano nam, że mamy dwa wyjścia – dobrowolnie oddamy syna lub nas skują na jego oczach, co będzie gorsze i dla nas, i dla niego. Nam i synowi mówiono, że zostaniemy rozdzieleni tylko na weekend.

Przeżyli państwo szok.

To też, ale mnie się wtedy jeszcze wydawało, że śnię, że to jakiś koszmar, że zaraz się to wszystko wyjaśni, a my odjedziemy do domu. To był początek naszej traumy.

Do tej pory pamiętam, jak zapłakany Kacper jest wyprowadzany ze szpitala sam, przez urzędników z social service w otoczeniu policji jak przestępca. Chciałam wtedy umrzeć. I jeszcze nacisk doktora na to, że musimy zająć się córką, a nie synem, że musimy iść na prześwietlenie głowy, bo czas nas goni.

Co było dalej?

Po 72 godzinach social service musi oddać dzieci lub kierować sprawę do sądu. Zrobione zostały wszystkie badania, sprawdzono, czy dziecko nie ma starych zrostów. Wszystko było w porządku. Naszą sprawę social service skierował do sądu, choć poza pęknięciem czaszki córki dzieci nie miały śladów żadnej przemocy, żadnego sygnału od sąsiadów, ze szkoły. Pracowników socjalnych nie interesowało nic poza obdukcją lekarską. Byli pewni, że my z mężem ją bijemy. Pracownica socjalna mówiła do Kacpra: twoja mama bije siostrę. On płakał, bo nie rozumiał tego, co się wokół dzieje.

A co wynikało z obdukcji?

Pierwsza opinia lekarska mówiła, że mogło się to stać od uderzenia przez osobę trzecią. Ale lekarz nie był od tego specjalistą. Sędzia zleciła więc dodatkową opinię radiologa, ale był problem z jego dostępnością w szybkim terminie. Wpierw miała być gotowa w lutym, a później okazało się, że w czerwcu. W tym czasie nasze dzieci zostały zabrane do rodziny zastępczej, a my byliśmy w rozsypce. Najbardziej baliśmy się o Kacpra, który rozumiał, że coś złego się dzieje, ale nie wiedział, co i dlaczego. Bardzo się boję, że psychicznie skrzywdzono mi syna i trudno będzie mu z tego wyjść (pani Agnieszka zaczyna płakać).

Jak wyglądało wtedy wasze życie?

Jak zabrali nam dzieci, nie mogłam już żyć w naszym domu. Wchodziłam tam na chwilę, ale tylko na parter, spałam u znajomych w kurtce i butach, bo mąż pracował nocami i nie mogłam być sama. Dostawałam bólów głowy, chciałam umrzeć. Pozwolono nam na kontakt z dziećmi przez 4,5 godziny w tygodniu, ale pod pełną kontrolą opieki społecznej. Czy wie pani, że nie mogłam przy dzieciach zapłakać? Nie mogłam zadać żadnego pytania, jak się czuje syn, bo groziło mi za to zablokowanie kontaktów w ogóle. Nie mogłam do niego nawet zadzwonić, bo świadczyłyby to o tym, że jestem niezrównoważona psychicznie! A ja chciałam umrzeć z bólu i tęsknoty!

Kontaktów nie mieli także dziadkowie, którzy przylecieli do Anglii 23 grudnia i złożyli wniosek do sądu o adopcję wnuków. Żeby nie zwariować, zaczęłam pisać pamiętnik. Wie pani, że sąd nigdy nie przesłuchał nauczycieli syna, sąsiadów – w ogóle go to nie interesowało? Ważne było tylko, co powie lekarz. W końcu zmienił się sędzia. Nowym został były adwokat. Na pierwszej rozprawie, a dla nas ostatniej, zapytał od razu panią z social service, czy Bianka miała też inne obrażenia. Oczywiście nie miała, żadne z moich dzieci nie miało nawet sińca ani symptomów przemocy domowej. Dziś syn mi mówi: jesteś najlepszą mamą na świecie (płacz).

A pańska adwokatka? Nie próbowała państwu pomóc? Wskazać, że nie ma innych sygnałów przemocy?

Dzieci miały swoich adwokatów, my z mężem swoich. Ale kiedy pokazywałam mojej adwokat filmy z komórki, jak Bianka w wieku siedmiu miesięcy wstaje, co nie jest typowe, jak szybko raczkuje. Odpowiadała mi: mnie to nie interesuje. A przecież to była moja linia obrony!

Zostaliśmy pozostawieni sami sobie. Wiedziałam, że jak zostanę w Anglii, stracę dzieci. Tam się nikt nie patyczkuje. Kiedy w końcu Kacper trafił do rodziny zastępczej, którą znaliśmy, dowiedziałam się od nich, że pani z pomocy socjalnej mówiła im wprost: „Bianka idzie do adopcji, Kacper zostanie tu do osiągnięcia pełnoletności". Dziś jestem przekonana, że ich celem była moja śliczna córka. Byli na nią chętni.

Postawiła pani wszystko na jedną kartę – wyjechać z Anglii. Właściwie uciec.

Wykorzystaliśmy pretekst. We wrześniu, zanim to się wszystko zaczęło, kupiliśmy dzieciom bilety do Polski, na ferie, w lutym. I na ostatniej rozprawie poprosiliśmy sąd o zgodę, by mogły z dziadkami wyjechać do Polski. Sędzia się zgodził. Zabrano nam paszporty.

W ostatnią sobotę przed feriami w Polsce odwieźliśmy dzieci i dziadków na lotnisko, by już nigdy tu nie powrócić. W niedzielę spakowałam się do torby podręcznej, wzięłam 140 funtów i pojechałam na lotnisko. Polecieliśmy do Polski na dowód osobisty.

Nie bała się pani, że straż graniczna będzie miała przy pani nazwisku adnotację, że ma pani zabrany paszport? Dużo pani ryzykowała.

Ryzykowałam wszystko, ale nie miałam wyjścia. Poza tym nie jestem o nic podejrzana ani oskarżona. Nie straciłam władzy rodzicielskiej. Tak strasznie jak wtedy na tym lotnisku jeszcze nigdy się nie bałam. Czekamy tu w Polsce na męża. Mąż teraz pakuje nasz dobytek do worków, dom wystawia na sprzedaż, zwalnia się z pracy i nigdy już do Anglii nie wrócimy.

Jak pani odnajduje się teraz w Polsce?

Wynajęliśmy mieszkanie do remontu koło dziadków. Próbujemy stanąć na nogi, syna zapisaliśmy do tutejszej szkoły. Osiem lat pracowałam w Anglii w jednej firmie. Wszystkiego się boimy, syn nawet nie chce wyjść z domu. Cały czas powtarza: „Oni po mnie przyjdą". Boję się, że psychicznie go skrzywdzono i to w nim pozostanie. Jesteśmy polskimi obywatelami, dzieci są Polakami, nigdy się nie zrzekliśmy obywatelstwa.

Dzieci Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii podlegają jurysdykcji sądu brytyjskiego bez względu na to, jakiego są obywatelstwa. Decyduje o tym adres zamieszkania. Według urzędników polskiego Ministerstwa Sprawiedliwości brytyjski sąd może nawet zdecydować o deportacji dzieci z powrotem do Anglii. Wszystko zależy od tego, jakie decyzje podjął brytyjski sąd w państwa sprawie.

O tym dowiedzieliśmy się już tu, w Polsce – m.in. od pani z Ministerstwa Sprawiedliwości, która zajmowała się naszą sprawą, i od prezes sądu w Jeleniej Górze. Pojechaliśmy do niej spanikowani, gdy dowiedzieliśmy się, że po tym, jak dzieci nie wróciły z ferii do Anglii, służby socjalne złożyły wniosek o przeniesienie naszej sprawy do sądu wyższej instancji. Pojechałam z Kacprem do psychologa dziecięcego w Krakowie, który zdiagnozował u syna depresję po tym, co przeżył w Anglii.

Co zdecydował brytyjski sąd?

Rozprawa odbyła się 21 marca, był na niej mąż. Nadeszły dwie opinie lekarskie: radiologa i pediatry. Radiolog stwierdził, że nie jest w stanie określić, skąd Bianka miała takie obrażenia – czy był to nieszczęśliwy wypadek, czy uderzenie. Pediatra natomiast wystawił nam korzystną opinię, że ten obrzęk powstał między 24 a 48 godzin wcześniej, że na naszą korzyść świadczy fakt, że przyszliśmy z dzieckiem do lekarza, co świadczy o tym, że niczego nie ukrywaliśmy.

Zarządzono przerwę, po której social service wycofał zarzuty wobec nas. Sędzia przeprosił nas za całą sprawę i przyznał, że padliśmy ofiarą nieudolnego systemu.

Gdyby nie to, że przeżyliście koszmar, mogłaby pani czuć satysfakcję. Wróci pani z dziećmi do Anglii?

Czuję smutek i wściekłość, bo bezpodstawnie zniszczono życie i zdrowie mojej rodziny. Syn ma napady agresji, bije się pięściami po twarzy, boi się, powtarza: „Jestem głupi". Zawsze miałam z nim bardzo bliski kontakt, teraz nie umiem do niego dotrzeć. I boje się o niego.

Do Anglii nie wrócimy, ale wytoczymy powództwo Wielkiej Brytanii za to, co zrobiono nam, a zwłaszcza synowi. Zrobiono to dla statystyk i pieniędzy, bo za każdą taką sprawę social service dostaje ogromne pieniądze. Dowiedziałam się też, że to była pierwsza sprawa prowadzona przez nową pracowniczkę opieki społecznej.

Chciałam o tym powiedzieć, bo czasu już nie wrócę. Z tym, co przeżyliśmy, musimy się teraz zmierzyć sami. Ale może komuś pomoże nasza historia, może Anglicy zmienią ten okrutny system, tak by faktycznie celem była ochrona dzieci, a nie niszczenie ich rodzin. Szukamy też prawnika, który pomoże nam walczyć o zadośćuczynienie.

Polscy emigranci tracą dzieci

W ubiegłym roku do rodzin zastępczych trafiło 274 polskich dzieci mieszkających w Wielkiej Brytanii. O 25 więcej niż rok wcześniej – wynika z danych Ministerstwa Spraw Zagranicznych, które ujawniła niedawno „Rzeczpospolita". Tylko 54 z nich wróciło do rodziców, zostało przekazanych pod opiekę krewnych lub wyjechało wraz z rodzicami z Wysp.

Wśród nich są dzieci państwa Mroczkowskich, których dramatyczną historię przedstawiamy w wywiadzie. Pokazuje ona, że służby socjalne mogą się mylić. Na straży prawdy stoi brytyjski sąd, który w ciągu pół roku musi zweryfikować oskarżenia. Jeśli się potwierdzą, dziecko umieszczone jest w rodzinie zastępczej praktycznie do 18. roku życia.

Dzieci odbieranych polskim emigrantom przybywa także w Irlandii (z zaledwie pięciorga w 2016 r. do 14 w ubiegłym roku) i w Niemczech, gdzie do rodzin zastępczych trafiło 64 polskich dzieci (39 dzieci rok wcześniej). Jak podkreśla MSZ, żadne dziecko w Irlandii nie wróciło do rodziców, w Niemczech – 19, ale cześć z nich trafiła do krewnych lub wróciła do Polski.

W Niemczech i Wielkiej Brytanii mieszka najwięcej polskich emigrantów.

To na pewno dane niedoszacowane – pochodzą bowiem ze zgłoszeń rodziców lub ich opiekunów prawnych oraz informacji władz miejscowych. Jak twierdzi MSZ, liczba ta może być większa. Także do polskiego Ministerstwa Sprawiedliwości trafia coraz więcej spraw dzieci polskich emigrantów. Liczba takich przypadków w ciągu roku wzrosła o ok. 40 proc. Ale są to również sprawy sprzed kilku, a nawet kilkunastu lat.

Pod koniec 2016 r. na emigracji przebywało ponad 2,5 mln Polaków, o 118 tys. osób więcej niż rok wcześniej. Nowszych danych GUS nie posiada.

Nie ma miesiąca, by polonijne media nie nagłaśniały historii, w której polska rodzina straciła dzieci. Najczęściej z powodu nadużywania alkoholu i przemocy fizycznej, a także zaniedbywania dzieci. Głośno było niedawno o rodzinie mieszkającej w Southampton, której brytyjskie służby socjalne odebrały dwójkę dzieci, po tym jak na ciele siedmioletniego Wiktora odkryto w szkole siniaki. Dziecko miało być też agresywne. Katarzyna Ż., matka dzieci, żaliła się, że „może to spotkać każdą polską rodzinę".

Nagłaśniane przez polskie media są sprawy z Niemiec. W październiku 2017 r. hamburski Jugendamt zabrał rodzicom (podczas ich nieobecności) 10-miesięczną Marcelinę. W sprawę zaangażowali się minister sprawiedliwości i Polskie Stowarzyszenie Rodziców przeciw Dyskryminacji Dzieci w Niemczech. Rodzice Marceliny złożyli zawiadomienie do niemieckiej prokuratury o popełnieniu przestępstwa przez Jugendamt.

– Polski system ochrony dzieci różni się od brytyjskiego. Poprzeczka interwencji w sprawie dzieci w Wielkiej Brytanii jest ustawiona znacznie niżej i wielu polskich emigrantów tego nie rozumie. Tu interes dziecka stawia się ponad wszystko – mówił nam Artur Gajewski, ekspert sądowy w Wielkiej Brytanii i dyrektor organizacji AG Family Support, pomagającej rodzinom z problemami.

W różnych krajach dobro dzieci jest inaczej definiowane, inne są też normy zachowań. W Polsce przyjmuje się, że dziecko jest własnością rodzica, w krajach Europy Zachodniej, że nad dobrem dziecka czuwa państwo. Wiele problemów wynika z różnic kulturowych, odmiennego sposobu wychowania. Zderza się z tym nowa polska emigracja – głównie młodzi ludzie, którzy mają dzieci lub rodzą się one już za granicą. Polskie Ministerstwo Sprawiedliwości chce wprowadzić do przepisów unijnych (tzw. Bruksela 2 bis) wymóg pozwalający skierować małego emigranta do rodziny mu bliskiej, także kulturowo – w rodzinie z kraju jego pochodzenia, np. do krewnych. Polskę popierają Węgry i Łotwa.

Czytaj także wybór najlepszych tekstów z pozostałych miesięcy 2018 roku:

STYCZEŃ: Bartkiewicz: Nanga Parbat - dlaczego czasem warto milczeć?

LUTY: Błaszczak ustąpił Macierewiczowi

MARZEC: Wypadek Szydło: bunt śledczych

KWIECIEŃ: Jerzy Dziewulski: Widziałem teczki osób z listy Macierewicza

MAJ: Jak polscy emigranci tracą dzieci

CZERWIEC: Zakaz strzelania dla żołnierzy WOT

LIPIEC: Zbrodnie w imię nauki

SIERPIEŃ: Donald Trump chce zmienić z Andrzejem Dudą Europę

WRZESIEŃ: Sędzia Trybunału Stanu: Obowiązuje konstytucja z 1935 r.

PAŹDZIERNIK: Godło Polski jest plagiatem?

LISTOPAD: „Brak standardów”. Szybka habilitacja Marka Chrzanowskiego

GRUDZIEŃ: Nieuchronność klęski klimatycznej

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Oto najlepsze i najchętniej klikane teksty z 2018 roku. Przez 12 dni z rzędu prezentujemy wybrane artykuły z poszczególnych miesięcy. Wśród majowych na wyróżnienie zasługuje rozmowa Izabeli Kacprzak z Agnieszką Mroczkowską

Plus Minus: Wyjechała pani za dziećmi z Anglii, w której mieszkała pani 11 lat, urodziły się tam pani córka i syn. Nie był to powrót do domu, ale dramatyczna decyzja związana z wydarzeniami. Co się stało w Warrington?

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Inwazja chwastów Stalina
Plus Minus
Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Putin skończy źle. Nie mam wątpliwości
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Elon Musk na Wielkanoc
Plus Minus
Kobiety i walec historii