Lewandowski jest od kilku lat dobrą wizytówką Unii Europejskiej, w której nie ma granic. Ale jest też lekarstwem na nasze kompleksy. Polak potrafi. Wielokrotnie miałem za granicą satysfakcję, słuchając pochwał pod jego adresem. Wcześniej tak jak o nim piłkarski świat mówił tylko o Kazimierzu Deynie, Grzegorzu Lacie, Włodzimierzu Lubańskim i Zbigniewie Bońku.
Ostatnio, przy okazji meczu z Austrią, chodziłem po Wiedniu – synonimie luksusu i dobrobytu dla Polaków – słuchając i czytając, że Austriacy powinni się obawiać przede wszystkim Lewandowskiego. Wcześniej, będąc w Berlinie, stolicy potężnego i bogatego kraju, uświadamiałem sobie, że ani Herthy, ani żadnego innego niemieckiego klubu poza Bayernem nie stać na polskiego napastnika. On jest za dobry i za drogi nawet dla Niemców. Przyjemnie się robi na duszy, bo o ilu wybitnych artystach z Polski lub polskich produktach możemy tak powiedzieć?
Lewandowski już od kilku lat nie musi przekonywać co tydzień, ile znaczy dla Bayernu. Ale widać to było szczególnie w niedawnym meczu pucharowym z Heidenheim. Bez Polaka Bayern przegrywał w Monachium z drugoligowcem 0:2. Po przerwie Lewy wszedł i pokazał wszystkim, jak się gra w piłkę.
On strzela lewą nogą i prawą, głową, niemal nie myli się przy rzutach karnych i coraz częściej zdobywa gole z wolnych. Jest zwykle najszybszy w polu karnym, kiedy trzeba znaleźć się przy odbitej piłce i wyrafinowanym napastnikiem potrafiącym za polem karnym przewidzieć, co zrobi przeciwnik. Właśnie dzięki tej umiejętności strzelił w sobotę gola Borussii. Do tego nie gwiazdorzy, nie robi z siebie włoskiego napastnika, który przewraca się w polu karnym od podmuchu wiatru.
Do tych boiskowych umiejętności dochodzi coś, co sprawia, że Lewandowski cieszy się dość powszechną sympatią (bo nienawistnicy zawsze się znajdą). On się nie zmienia. Jest dziś prawie taki sam jak wtedy, kiedy grał w Zniczu Pruszków. Wtedy zarabiał dwa tysiące złotych miesięcznie, dziś jest milionerem. Uczciwie zapracował na te pieniądze, a one go nie zmieniły.