Jest w tym klubie coś romantycznego. Coś, co każe kibicować mu nawet, jeśli na co dzień nie interesujesz się hiszpańskim futbolem. Doświadczana okrutnie przez los (tragiczna śmierć wychowanków Antonio Puerty i Jose Antonio Reyesa), odbijająca się od Ligi Mistrzów Sevilla wróciła do Kolonii po swoje.
To jej szóste trofeum – wliczając Puchar UEFA – ale pierwsze tak istotne dla Hiszpanii. Cztery puchary, z pięciu wywalczonych przez nią wcześniej, zostały przyćmione przez triumfy Realu i Barcelony w Champions League. Teraz Sevilla broniła honoru hiszpańskiej piłki. Była ostatnia na placu boju i ponownie nie zawiodła.
Szara eminencja
Sześć europejskich finałów i sześć zwycięstw. „Nie Real Madryt Di Stefano, nie Milan Sacchiego ani Ajax Cruyffa. Tego dokonała Sevilla” – zauważa dziennik „Marca”. I choć to nie Liga Mistrzów, obok jej wyczynu nie da się przejść obojętnie. Tym bardziej że rywali miała z wysokiej półki: Romę, Wolverhampton, Manchester United i Inter. Bogatszych, dysponujących większym budżetem.
W Andaluzji o takich transferach jak Romelu Lukaku, sprowadzony do Mediolanu za 65 mln euro, nikt nie myśli. Ale to nie potężny Belg z przeszłością w Premier League został bohaterem finału w Kolonii, tylko rezerwowy w poprzednich meczach Holender Luuk de Jong i Diego Carlos. Brazylijski obrońca odkupił winy, bo wcześniej sprokurował rzut karny, faulując Lukaku.
De Jong i Carlos trafili do Sevilli latem ubiegłego roku, razem z 14 innymi zawodnikami. Najdrożsi z nich, portugalski skrzydłowy Rony Lopes i francuski obrońca Jules Kounde, kosztowali po 25 mln euro. Na finałowe spotkanie z Interem (3:2) wyszło aż ośmiu piłkarzy sprowadzonych przed sezonem oraz wypożyczony zimą z Milanu Suso.