Kiedy w 2001 r. Francesco Totti zdobywał dla Romy trzecie w historii klubu mistrzostwo, Włosi płacili jeszcze za pizzę lirami zamiast euro, a Silvio Berlusconi dopiero zaczynał swoje długoletnie rządy w fotelu premiera.
Przez lata zmieniło się wszystko, przez klub przewinęło się trzynastu trenerów, ale on pozostał. Rozwodu nie było, chociaż od tamtego czasu klub ze Stadio Olimpico uciułał tylko dwa Puchary Włoch i jeden Superpuchar. A mimo to Tottiego nie wyciągnęli z Rzymu nawet najbogatsi, z Realem Madryt na czele, chociaż na początku wieku napastnik jak ulał pasował do ich projektu galacticos.
W domu było mu jednak dobrze i w 755 meczach we wszystkich rozgrywkach dał Romie 303 gole. Ostatnie dwie bramki zdobył tydzień temu w meczu ligowym z Torino (3:2). Kiedy wchodził w końcówce, giallorossi przegrywali. Totti dał im zwycięstwo w ciągu ledwie czterech minut. Kilka dni wcześniej uratował z kolei remis z Atalantą (3:3). I znów noszono go na rękach.
39-letni Totti lubi być w centrum uwagi, ale w ostatnim czasie nie ma ku temu wielu okazji. Jego umowa z Romą kończy się w czerwcu i raczej nie zostanie przedłużona (według pojawiających się plotek, Włoch ma po sezonie przenieść się do New York Cosmos). Trudno oprzeć się wrażeniu, że w Romie doszło dziś do kłopotliwej sytuacji - piłkarz z ego wielkości rzymskiego koloseum męczy się na ławce, ale klub boi się odciąć łączącą go z nim pępowinę.
Weteran od początku sezonu zagrał w Serie A tylko dziewięć razy, a od października do stycznia był wyłączony z gry z powodu kontuzji. Do tego doszedł jeszcze konflikt z trenerem Luciano Spallettim, który w pewnym momencie odważył się go odstawić od składu. Oprócz wzajemnych uszczypliwości w prasie, do ostrego spięcia między panami miało dojść chociażby w szatni po wspomnianym meczu w Bergamo, kiedy Totti stanął w obronie besztanych przez trenera kolegów. Pojawiły się nawet przecieki o możliwej rezygnacji Spallettiego, gdyby klub jednak zaproponował 39-latkowi nowy kontrakt.