Real nie zwykł przegrywać finałów i w sobotę dopisał kolejny rozdział tej zwycięskiej historii. To było jego ósme spotkanie o trofeum w czasach Champions League i ósmy triumf.
Królewscy zrobili to w stylu, jaki widzieliśmy już w tym sezonie. Nie było co prawda tylu bramek i takiej dramaturgii, co w meczach z Paris Saint-Germain, Chelsea i Manchesterem City, o triumfie Królewskich zadecydował jeden gol strzelony przez Viniciusa Juniora, ale scenariusz był podobny. Real wyglądał jak przyczajony tygrys, dał się wyszaleć rywalowi, uśpił jego czujność i w odpowiednim momencie zaatakował.
Piłkarze Liverpoolu rozpoczęli ten wieczór tak, jakby chcieli wymazać z pamięci finałową porażkę z 2018 roku w Kijowie. To oni prowadzili grę, próbując znaleźć lukę w defensywie Realu. Najlepszą sytuację w pierwszej połowie miał Sadio Mane, ale po jego strzale Thibaut Courtois sparował piłkę na słupek.
Real przetrwał burzę i jeszcze tuż przed przerwą mógł objąć prowadzenie. Karim Benzema najpierw podjął złą decyzję w polu karnym - zwlekał ze strzałem, potem nie miał, do kogo podać - ale piłka wróciła do niego i trafił do siatki. Sędziowie długo analizowali, czy był na spalonym. Francuz Clement Turpin czekał na sygnał z wozu VAR, ostatecznie gola swojego rodaka nie uznał.