– Dobrze być tam, gdzie czujesz się kochany – mówił Bale we wrześniu, gdy wracał do klubu, w którym przedstawił się światu i zapracował na transfer do Realu.
Po jego powrocie w Londynie wiele sobie obiecywano. Miał z Harrym Kane'em i Heung-Min Sonem stworzyć ofensywny tercet, który mógłby konkurować w Premier League z atakiem Liverpoolu. Tymczasem przez trzy miesiące tylko raz wyszedł w podstawowym składzie, na boiskach spędził 161 minut (więcej grał w Lidze Europy), strzelił jednego gola, a przed świętami doznał kolejnej kontuzji. W sumie, licząc wszystkie rozgrywki, jego bilans w Tottenhamie to 11 niepełnych meczów i trzy bramki. W Londynie coraz częściej słychać, że przyjście Bale'a to niewypał.
– Gareth z 2013 roku i dziś to zupełnie inny zawodnik. Ale który piłkarz po takim czasie by się nie zmienił? – przekonywał kilka tygodni temu Jose Mourinho.
Portugalczyk od dawna ma słabość do Bale'a. Nigdy nie ukrywał, że jest miłośnikiem jego talentu. Już kiedy był trenerem Realu, chciał go sprowadzić do Madrytu. – Wtedy nie było to możliwe, ale prezes zapamiętał moje słowa i kupiono go niedługo po moim odejściu – wspomina Mourinho.
Na Santiago Bernabeu długo nie podawano do wiadomości prawdziwej sumy, jaką zapłacono za Bale'a. Plotka głosi, że z ujawnieniem kwoty zwlekano, by nie drażnić Cristiano Ronaldo. Walijski skrzydłowy kosztował 101 mln euro – 7 mln więcej niż gwiazdor z Madery. Od 2013 do 2016 roku był najdroższym graczem świata. Dziś o tym, ile na niego wydano, w Madrycie woleliby chyba zapomnieć. Choć nie można powiedzieć, że były to pieniądze zupełnie wyrzucone w błoto.