Przyszedł na swoich warunkach, pracował na swoich, i odejdzie tak, jak chciał. Mecz o Puchar Króla 25 maja będzie jego pożegnaniem. Nie dlatego, że przegrał z Realem i Chelsea. Nie dlatego, że ktoś go obsypie milionami euro w innej pracy. Nie będzie na razie innej pracy. Tylko urlop. Na pewno wróci do trenowania, ale teraz o tym nie myśli.
– Jestem pusty. Muszę się napełnić. Za mną cztery lata samego futbolu. A na futbolu świat się nie kończy. Teraz chcę odzyskać marzenia, odnaleźć pasję. Tak jak to zrobiłem pięć lat temu, gdy zostawałem trenerem rezerw – mówił w piątek niedługo po tym, jak decyzję o odejściu ogłosił piłkarzom.
Nie zostawia ich samych. Jego następcą będzie nieoczekiwanie Tito Vilanova, dotychczasowy asystent, choć powiedzieć tak o nim, to nic nie powiedzieć. Vilanova to bratnia dusza Guardioli, najbliższy przyjaciel. Razem uczyli się w La Masia i choć Tito kariery w futbolu nie zrobił, ich drogi się nie rozeszły. Razem prowadzili Barcelonę B i razem przejęli cztery lata temu pierwszą drużynę.
Guardiola mówi, że decyzję o odejściu podjął już jesienią 2011. Niedługo potem u Vilanovy wykryto raka, niedawny nawrót nowotworu u Erica Abidala też nie był bez wpływu na trenera. Pep zaczął się bać o zdrowie, zauważył, że wódz najlepszej drużyny ostatnich lat, pewnie drużyny wszech czasów, stał się wodzem zmęczonym. Wystarczy spojrzeć na jego zdjęcia sprzed czterech lat, sprzed 13 trofeów z Barceloną. Z tamtych zdjęć patrzy czarnowłosy chłopak z ogniem i radością w oczach. W piątek za stołem siedział siwiejący mężczyzna, który zrozumiał, że nie może już dawać drużynie tyle, ile dotychczas.
A dawał wszystko. O tym, że przejmie Barcelonę, dowiedział się w 2008 roku siedząc przy szpitalnym łóżku przy swojej narzeczonej, tuż po narodzinach córki. Od tego czasu żył klubem i w klubie. Pierwszy przychodził i ostatni wychodził. Ubrany tak, jakby codziennie było święto i może słusznie, bo każdy dzień z jego Barceloną był świętem. Inteligentny, mówiący kilkoma językami, przyjaciel poetów.
Zarzucano mu od czasu do czasu, że wcale nie jest aż tak genialnym taktykiem, że myli się przy transferach, że z taką drużyną każdy mógłby odnieść sukces. Tak, robił nieudane transfery, mylił się w taktyce, bywał humorzasty, uparty na dobre i złe, z góry uprzedzony do niektórych piłkarzy. Nie on wymyślił powrót do tiki-taki, bo Hiszpania zdobyła zachwycająco mistrzostwo Europy, zanim zaczął wygrywać z Barceloną. Ale co z tego? Przecież jego siłą było co innego. Tego się nie mierzy ani dwiema wygranymi Ligami Mistrzów, ani trzema mistrzostwami Hiszpanii z rzędu.
Guardiola nie był tylko trenerem Barcelony. On był jej dzieckiem, a dzisiejsza drużyna jest jego dzieckiem. Niedawno dziennik „l'Equipe" w genialnej autoreklamie zestawił trzy koszulki Barcelony: stary strój z numerem 14 Johana Cruyffa, nowszy z 4 Guardioli i najnowszy z 10 Leo Messiego. „Ojciec. Syn. I duch święty". Nic dodać, nic ująć.
Klub sobie kiedyś Pepa wychował na piłkarza i trenera. A on od pięciu lat, gdy został trenerem rezerw, dbałby to, czego go nauczono, nie zginęło. Nie przepadło w kłębowisku żmij, którym czasami bywała Barcelona, i on też tego doświadczył. Jest katalońskim patriotą, kocha ten „mały kraj, gdzie z jednej dzwonnicy widać inną dzwonnicę" – jak o Katalonii mówił kiedyś, cytując poetę. Ale też wie, że w tym kraju tak samo trudno być prorokiem jak w każdym innym.