"Mała Polska" w Nowej Zelandii

Mając teraz własną rodzinę, patrzę na nią i modlę się, żeby żadne z moich doświadczeń z dzieciństwa nie przydarzyło się im w ich życiu – mówi Stanisław Manterys

Aktualizacja: 28.03.2016 18:00 Publikacja: 28.03.2016 16:15

Stanisław Manterys z siostrami

Stanisław Manterys z siostrami

Foto: fot. kresy-siberia.org

Na Wyspie Północnej w Nowej Zelandii, przy trasie nr.2, parę kilometrów od miasteczka Pahiatua (nazwa w języku Maorysów: „miejsce spoczynku Boga”), wśród zielonych pastwisk w prowincji Wairarapa (po maorysku: „lśniące wody”), stoi pomnik wraz z tablicą informującą, że jest to miejsce byłego Obozu dla Polskich Dzieci, sierot-Sybiraków, które mieszkały tu w latach 1944-49. Tu była „Mała Polska” a dzieci już na zawsze nazywano „Polskimi Dziećmi z Pahiatua”, lub „Pahiatulczykami”. Tu rozbrzmiewała polska mowa i pełne tęsknoty za utraconym domem rodzinnym radosne, rzewne i dziarskie pieśni patriotyczne. Tu mieściła się polska szkoła, polski kościół, polskie harcerstwo. Tu utrwaliło się mocne przywiązanie do kraju i do mowy polskiej, które pozostały po zadomowieniu w Nowej Zelandii. Tu powstały więzy, które były często mocniejsze niż więzi rodzinne, bo większość tych dzieci było tylko strzępami rodzin, których członkowie zginęli na strasznym wygnaniu syberyjskim. Potem do tego miejsca tęskniły dzieci jak do domu rodzinnego.

Jak do tego doszło?

Po najeździe Niemiec hitlerowskich na Polskę 1 września 1939 roku, 17 dni potem Rosja Sowiecka najechała na Wschodnią Polskę. Nastąpiła systematyczna czystka ludności polskiej, po której około 1,5 miliona obywateli polskich (może i więcej) została zesłana na przymusowe prace w głąb Rosji.

Pierwsza z czterech masowych zsyłek nastąpiła 10 lutego 1940 roku, w najsroższej zimie, podczas której nocą do naszego domu Podlipie, powiat Złoczów woj. Tarnopol, na spokojnej wsi wtargnęli zbrojni żołnierze rosyjscy Armii Czerwonej, NKWD. Dali nam 15 minut do spakowania tylko tego, co mogliśmy unieść w rękach, pozostawiając cały nasz dobytek na pastwę sąsiadów, Ukraińców. Pamiętam, że Matka nakłada na mnie warstwy ciepłej odzieży aż zacząłem narzekać, że jest mi za gorąco Robiła to, żebyśmy mogli unieść jak najwięcej ze sobą w tę straszną podróż).

Nigdy już tam nie dano nam było powrócić. Nie wiem czy stoi nasz dom, prawdopodobnie nie, bo Ukraińcy często palili polskie domy. Było nas siedmioro w rodzinie: ojciec, matka, cztery siostry i ja najmłodszy. Starszego brata, wtedy 15-letniego nie było wówczas w domu, nigdy już go więcej nie widzieliśmy.

Pisał do nas do Syberii, że ścigany przez Rosjan uciekł pod zabór niemiecki. Potem ścigany przez Niemców, uciekł z powrotem na stronę rosyjską, skąd został zesłany na przymusowe prace na Kaukaz . Odtąd ślad po nim zaginął, aż dopiero po około 40 lat przypadkiem, dowiedzieliśmy się, że po "amnestii" stalinowskiej został wzięty do polskiej armii, która szła z armią czerwoną przeciw Niemcom. Stracił życie podczas najazdu Sowietów na Warszawę.

My zostaliśmy siłą wpędzeni do bydlęcych wagonów i przez kilka tygodni wiezieni jak bydlęcy towar ściśnięci na pryczach, w rozpaczy, o głodzie, zaduchu, braku wody i podstawowych urządzeń sanitarnych. Niemowlęta umierali pierwsi a ich ciałka pozostawiano na śniegu.

Zawieziono nas w głąb Sowieckiej Republiki Komi, do niewolniczej pracy w tajdze syberyjskiej. Nawet dzieci liczące 11 lat zmuszano do pracy w lesie. Byliśmy skazani na dożywocie.

Miałem wówczas 4 lata, ale swoje dzieciństwo pełne wydarzeń i wrażeń bardzo dobrze wryło się w pamięć. Wspomnienia są wyraźne, nie mgliste. Urodziłem się we wsi Zarogów, powiat Miechów, woj. Kraków. Rodzice chcieli polepszyć byt rodziny i dać nam wykształcenie, którego nie mogli dokonać na skromnej rodzinnej roli. Na Podolu czekała ich żyzna gleba i przystępne ceny ziemi.

Ojciec oraz dwie starsze siostry (11 i 12 lat) pracowali w lesie. Chora matka zostawała w obozie, dwóm młodszym siostrom kazano chodzić do obozowej rosyjskiej szkółki a mnie do rosyjskiego przedszkola („diet’sadu”), gdzie starano się nas przerobić na komunistów, wynarodowić i odebrać wiarę.

Co pamiętam z tego okresu? Między innymi niekończący się bezkres Rosji i jej pustkowia, drogi zwężające się punktem na widnokręgu, nie mogłem się doczekać kiedy wreszcie dobrniemy do tego punktu i odpoczniemy. Chodzenie z Matką na żebry o choćby kawałek suchara, stołówkę dla robotników rosyjskich (w Rosji „nie rabotajesz, nie kuszajesz” a przejściowi Polacy nie mieli pracy, więc nie zarabiali), mały ochłap jakiejś wstrętnej żyły wielkości paznokcia wyjętego palcami z miski przez szczodrego człowieka, który na odczepnego rzucił to na stół, skąd Matka kazała mi zjeść, choć nie dało się tego żuć, tylko połknąć. Sama nie jadła. Kawałeczki sucharów chowanych za pazuchę na potem, gryząc od czasu do czasu, żeby oszukać głód. Dla zwykłej ludności rosyjskiej, czy uzbeckiej, też nie było najlepiej, ale w porównaniu do nas uciekających Polaków z tego piekła, mieli oni dużo lepiej. Zwykli ludzie zazwyczaj byli dla nas życzliwi, sami wiedzieli, co to bieda.

Słowa nie są w stanie opisać tego dramatu. Opowiem pani coś. To była niezwykle sroga syberyjska zima. Mój ojciec wystawił sidło na wróble (okruszynkę drogocennego chleba na pętli z nici), na który złapał się maleńki ptaszek. Matka go ugotowała i podzieliła na części dla nas dzieci (rodzice nie jedli). Mnie dostało się udko. Jedna z moich sióstr była nieobecna w baraku i robiła nam wielkie wyrzuty po swoim powrocie do baraku, że dla niej zostawiliśmy tylko móżdżek z tego ptaszka. Pamiętam swój oddech, który zamieniał się z pary od razu na drobniutkie kryształki lodu, które w ciszy ośnieżonego lasu spadały na ziemię z szelestem, jak ledwo dosłyszalne dzwonki – mówiono, że rtęć wykazywała 40-50 stopni poniżej zera.

Tak minęło 2 i pół roku. Po napadzie Niemiec na Rosję w 1941 roku, Rosja podpisała umowę z Polskim Rządem na Uchodźctwie, z siedzibą w Londynie, wypuszczając polskich zesłańców na wolność i pozwalając na utworzenie Wojska Polskiego na terenie Rosji. Pod dowództwem generała Władysława Andersa, wojsku udało się ewakuować 77.000 żołnierzy i około 43.000 cywilów(w tym kilkanaście tysięcy dzieci) przez Morze Kaspijskie do Iranu. Stamtąd wojsko odesłano do Iraku i Palestyny, gdzie przyłączyło się do Polskiego II Korpusu u boku armii brytyjskiej walczącej z Niemcami.

Rodzice nie doczekali się ewakuacji, bo oboje zmarli na tyfus, z wyczerpania i głodu w ciężkich warunkach na zesłaniu i podczas około 6-miesięcznej okropnej ucieczce z Sybiru do Uzbekistanu.

Zostali pochowani wraz z mnóstwem Polaków na cmentarzu w mieście Czirak-czi. Odwiedziłem to miejsce po 47 latach. Brat był przenoszony z cmentarza na cmentarz aż w końcu został ostatecznie, po latach, pochowany na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach, gdzie odnaleźliśmy jego grób po długim szukaniu. Siostra próbowała go odszukać przez Czerwony Krzyż, ale bez skutku, Rosji nie zależało na CK.

Co stało z nami po śmierci rodziców?

W Czirakczi, w Uzbekistanie gdzie pochowani są moi rodzice, byliśmy przygarnięci przez tworząca się Armię gen. Andersa, aż do Iranu, która dzieliła się z nami swoimi skromnymi przydziałami żywności (sami przez to głodowali a wielu żołnierzy zmarło tam z tego powodu). Przy Armii, Rząd Polski w Londynie zorganizował między uciekinierami polskie cywilne organizacje, przy których powstały m.i. sierocińce i zakłady, które miały bezpośrednią opiekę nad nami.

Wraz z moimi czterema starszymi siostrami byliśmy już sierotami jeszcze przed ewakuacją z Rosji, podczas której byliśmy pod opieką armii generała Andersa. Odtąd przestaliśmy mieszkać razem jako rodzina, bo byliśmy podzieleni według płci i wieku w warunkach zakładowych i obozowych.

Wyczerpany, chory, zawszony, otępiały, głodny, mimo niezłej pamięci jeszcze siedmioletnie dziecko, poddałem się mimowolnie pod opiekę dobrych ludzi. Warunki wymuszały zbiorowe podejście do zorganizowania i przetransportowania kilkunastotysięcznej rzeszy dzieci w różnym wieku i znajdujących się w różnych stopniach zdrowia i sił. Wiedzieliśmy odruchowo, że jesteśmy w jednej wielkiej rzeszy wojskowych i dorosłych cywilów. Jak już pisałem, wszystko odbierałem jak zwyczajny bieg życia, do którego przywykłem przez poprzednie 3 lata. Najważniejsze była żywność, opieka lekarska, higiena i świeża odzież. Zresztą jako rodzeństwo byliśmy niedaleko od siebie, w tych samych obozach.

Co pamiętam z podróży najbardziej? Bardzo trudno, może i nawet niemożliwe, wyszczególnić wspomnienia, które najbardziej pamiętam. Wiele z nich mam dziś wryte w pamięć jak obraz fotograficzny; które nawracają mimowolnie przy różnych sytuacjach mojego życia. Wszystkie są niezwykłe. Mając teraz własną rodzinę, patrzę na nią i modlę się, żeby żadne z moich doświadczeń z dzieciństwa nie przydarzyło się im w ich życiu.

Mimo dziecięcego wówczas wieku, mam dziś dobrą pamięć z tamtej pięcioletniej „podróży”, która miała wiele odrębnych etapów: zsyłka i pobyt na Sybirze, sześciomiesięczna ucieczka do Uzbekistanu, ewakuacja przez Morze Kaspijskie, przybycie do Iranu, podróż do Isfahanu, dwuletni pobyt w zakładach dla polskich dzieci w Isfahanie, morska podróż do Indii, morska podróż przez Ocean Indyjski do Nowej Zelandii i w końcu już tylko krótka, ale pełna nowych wrażeń podróż do Obozu Polskich Dzieci w Pahiatua. Każdy etap „podróży” jest wypełniony mnóstwem wspomnień, które streściłem w dawno już spisanych przeze mnie pamiętnikach.

Czy były to nadzieje, czy strach?

Żadne z tych. Na wszystko patrzyłem raczej obojętnie. W tak niezwykłych warunkach w których dorastałem, przy ciągłych zmianach terenu i sytuacji, i przy tak młodym wieku, nie rozróżniałem, co jest zwykłe a co nie. Chyba nieświadomie przyjmowałem, że to wszystko należy do normalnego trybu życia i nie zastanawiałem się nad uczuciami. Dziś już nie jest to tak obojętne. Patrząc na nasze dzieci i wnuczki, wspominam moich rodziców i nie wyobrażam sobie jak oni mogli to wszystko znieść, starając się wychowywać i utrzymać swoje dzieci w tak nieludzkich warunkach i ostatkami sił ratując ich podczas ucieczki z tej okrutnej ziemi, jakim był Związek Radziecki, nie tracąc swojej głębokiej wiary.

Tajemnicza Nowa Zelandia

Po pierwsze, odczuwa się, że to kraj niezwykle odległy od swoich sąsiadów. Najbliższy sąsiad Australia jest odległy ponad 2,5 tysiąca kilometrów od Nowej Zelandii w prostej linii, oddzielona morzem. To prawie tyle, ile odległość między Paryżem a Moskwą, a do Polski leci się ponad 30 godzin.

Miałem 9 lat, gdy amerykański oceaniczny transportowiec wojsk zakotwiczył w porcie Wellington, dnia 1 listopada 1944 roku, z żołnierzami nowozelandzkimi oraz 733 dziećmi i 102 dorosłych Polaków, ich opiekunami.

Był to dla nas kraj prawie niczym nie podobny do tych, któreśmy dotąd poznali. Pełny wrażeń, tajemniczy. Krajobraz zielony przez cały rok, górzysty, wulkany, nie ma wsi, domy farmerskie stoją daleko od sąsiadów, czasami oddalone kilometrami, pastwiska wypełnione owcami, dziewicze, tajemnicze lasy niezwykłych drzew, które nie tracą liści w łagodnych zimach, obcy nam język, spokojni, dobrze zorganizowani ludzie, wielu bardzo nam życzliwych, inni obojętni, niektórzy wrogo nastawieni na obcokrajowców; maoryskie tańce, ich stroje i śpiewy.

Obóz był nadzwyczajnym i niepowtarzalnym zjawiskiem. Polscy pisarze i dziennikarze piszący o Pahiatua, często starają się „politycznie niepoprawne” słowo obóz zastąpić jakimś niewłaściwym wymysłem „campusem, kampusem” itp. Myśmy bardzo dobrze odróżniali Obóz w Pahiatua (w naszych myślach i wspomnieniach zaczynający się dużą literą, jak nazwa własna) od obozów w Rosji, czy innych miejsc karnych. Kuchnie, jadalnie, świetlica, sala zebrań (która służyła na niedzielne nabożeństwa z przenośnym ołtarzem), oddzielna kaplica, szpital, kantyna, domki dla personelu – wszystko baraki wojskowe. Klasy szkolne Rząd NZ dobudował z prefabrykatów.

Ponieważ nie znaliśmy angielskiego języka i obyczajów tego kraju, byliśmy widziani jako coś niezwykłego. W tym wyspiarskim, oddalonym kraju wielu nie mogło pojąć, że ktoś może nie znać angielskiego i nie znosiło naszej obcej mowy.

Dziwi się pani jak to zakazywali. My też widzieliśmy to jako niedorzeczność. Dla mnie to była sprawa honoru, bo czym więcej nalegali, tym dobitniej mówiłem po polsku, żeby pokazać, że polski nie jest gorszy od angielskiego, a nawet i lepszy, bo logiczniejszy, fonetyczny i brzmi melodyjniej, z bogatą i piękną literaturą i historią, swojską. To już było drugi raz w moim krótkim życiu, kiedy starano się mnie wynarodowić, wcześniej w Rosji. W dziwny sposób, wrogość do naszej mowy sprawiła, że umocniłem swoje przywiązanie do mowy ojczystej. Nikt nie miał doświadczenia jak postępować w tej niezwykłej sytuacji. Do tego wszystkiego trzeba było się przyzwyczaić, najczęściej błądząc w niezrozumiałych dla nas warunkach społecznych i językowych. Panował tu niezmącony spokój i swoboda. Ludności było mało (wówczas około 1,7 miliona). Mocno zakorzeniony w kulturze polskiej, czułem się tu obcy. Teraz jestem dwujęzyczny i dwukulturowy i czuję się w tym swobodnie.

W ojczystej Polsce jestem uważany za obcego przybysza, w Nowej Zelandii również, ale się całkowicie do tego przyzwyczaiłem i cieszę się z bogactwa doświadczeń dwóch kultur i języków.

Nie mając już powrotu do Polski, pozwolono nam zostać w Nowej Zelandii. Wraz z innymi ukończyłem polską podstawówkę w Obozie Pahiatua, starszą młodzież posłano do pracy, młodszych, w tym mnie, rozesłano do nowozelandzkich gimnazjów z internatem. Podobnie jak inni, podejmowałem różne prace, zostałem księgowym. Przed emeryturą udałem się z żoną do Polski, gdzie swoje doświadczenie zawodowe użyłem do pracy doradczej w spółkach zagranicznych w Polsce.

Wszystko w Polsce było dla mnie niby swojskie, podniecające, ale też jakieś inne, nieznane. Język niby ten sam, ale szybko mówiony, nie tak dźwięczny, jaki ze wschodu Polski. Tradycyjnych obyczajów brak.

Wielką radością mojej żony, Polki, i moim są nasze dzieci i wnuczki, urodzone tutaj a mówiące pięknie po polsku i szanujące swoje polskie korzenie.

Zostałem w Nowej Zelandii

Nie było wyboru. Przywieziono nas tu na tymczasowy pobyt. Po wojnie mieliśmy być odesłani do ojczyzny. Ale koniec wojny, Jałta, oddanie Polski przez jej aliantów pod panowanie Rosji Sowieckiej, wcielenie wschodniej Polski do Rosji, śmierć rodziców - dla większości dzieci-sierot z Pahiatua nie było powrotu. Byliśmy niejako rozbitkami na wyspach na końcu świata. Nie wiedziano, co z nami zrobić. Dostaliśmy pozwolenie pozostania w Nowej Zelandii.

Dlaczego nie adoptowano dzieci polskich? Większość dorosłych i dzieci sprzeciwiła się temu, choć było parę wyjątków. Mnie jedna bardzo życzliwa bezdzietna rodzina farmerska ofiarowała adopcję, ale ku ich zdziwieniu stanowczo odmówiłem. Byłem Polakiem w obcym kraju, żywą pamięć moich rodziców i siostry mieszkające w NZ, a one były moją całą rodziną. Władze NZ nie wymuszały adopcji na nikim i opiekowały się dziećmi do czasu ich dojrzałości, lub pójścia do pracy, zostawiając furtkę do bezpłatnego powrotu do kraju do osiągnięcia 21 roku życia bo taki był tu wówczas wiek dojrzałości. Podczas wakacji szkolnych pracowałem w fabrykach, przy ścinaniu „bushu” dla farmera, przy strzyżeniu owiec, w tartaku, przy budowie, aż skończyłem w biurze, skąd potoczyła się praca zawodowa.

Przez długie lata czułem zapach i smak domowego, ciemnego chleba, którego bochen widzę oczami pamięci na stole w naszej izbie na wsi. Zapachem itd. Zapach kiszonych ogórków i kwaszonych główek kapusty w beczce pozostał u mnie też przez długie lata nawet do średniego wieku. Podczas pierwszej mojej wizyty do Polski w 1979 roku spodziewałem się tego domowego chleba, ale tylko raz, nie pamiętam już gdzie, napotkałem coś w przybliżeniu.

Tak, to zupełnie inna emigracja niż dzisiejsza. Patrzę na to inaczej. Emigracja jest dobrowolnym wyborem. Dzieci z Pahiatua nie byli emigrantami, bo nie mieli tego wyboru. W Rosji byli wygnańcami z własnej ojczyzny, zaś w Iranie i Nowej Zelandii zaproszonymi uchodźcami. Przestali nimi być, gdy osiągnęli wiek dojrzały i stali się obywatelami nowego kraju. Ponieważ zostali siłą wyrzuceni z rodzinnych stron przez najeźdźcę, uparcie nie przestali pielęgnować polskiej kultury i często mowy, będąc przy tym wierni swoim nowym środowiskom. Natomiast nowa emigracja nie ma ciężkich doświadczeń tragedii narodowej lat wojennych, ma swobodę poruszania się po świecie i budowanie nowego życia na własnych warunkach, zatem siłą rzeczy jej przywiązanie do Polski, do jej kultury i pięknego języka nie jest tak silne jak u dzieci z Pahiatua, które straciły niemal wszystko i nie widziały potrzeby całkowitego wynarodowienia się. Do dziś dotkliwie odczuwam brak szacunku do polszczyzny w Polsce, przez niezrozumiałe zaśmiecanie języka.

Dlatego u nas Polaków w NZ tak jesteśmy przywiązani do tego, co straciliśmy, że w drugim, trzecim a nawet w czwartym już pokoleniu pielęgnuje się obyczaje polskie i dumę z przynależności polskiej. Tego dzisiejsze pokolenie Polaków tu przybywających nie rozumie.

Pyta pani co znaczy być dzieckiem z Pahiatua? To znaczy należeć do dużej grupy, która ma wspólną, niepowtarzalną historię wytworzoną w skrajnych warunkach i zamieszkałą w obcym kraju na końcu świata, z więzami czasami silniejszymi niż rodzinnymi, i która mimo upływu 70 lat jest jeszcze „namacalnie” uchwytna, jako grupa.Jesteśmy rozproszeni po kraju, część wyjechała za granicę, z nich większość do Australii. Żyje jeszcze około połowa, około 350 osób, większość w Nowej Zelandii. Najwięcej znalazło się w stołecznym Wellingtonie.

Być byłym dzieckiem z Pahiatua to też być rozpoznawanym w trzecim już pokoleniu Nowozelandczyków, bo o tej grupie uczą w tutejszych szkołach na lekcjach historii i socjologii, czyli być „zabytkiem”! Premier Nowej Zelandii stwierdził, że strata tych dzieci dla Polski stała się cennym nabytkiem dla jego kraju. Dopiero w 1962 roku dostałem nowozelandzkie obywatelstwo, nie starałem się o nie wcześniej.

W Czirakczi, w Ubekistanie gdzie są pochowani moi rodzice byłem w latach 90. Wystawiliśmy im też tablicę pamiątkową na zewnętrznej ścianie kościoła św. Boromeusza przy cmentarzu na Powązkach w Warszawie, łatwo odnaleźć, zaraz przy tylnym wejściu do kościoła, prawie przy ziemi.

Zdjęć ani żadnych pamiątek po rodzicach nie mamy, nasze skromne tobołki spłonęły wraz ze zdjęciami i dokumentami na stosie, gdy byliśmy w łaźni na musowym i komunalnym odwszawieniu przed naszą ewakuacją okrętem z Krasnowodzka w Rosji do Iranu. Bardzo nad tym boleje.

Już jako dorosły człowiek zacząłem spisywać pamiętniki. Prywatnie, dla moich dzieci i ich potomstwa, żeby poznając moje dzieje, nie brali wygodnego życia, spokoju i bezpieczeństwa za pewnik. Publicznie zaś, żeby w Polsce powstała świadomość i pozostała pamięć o okrutnej tragedii, jaka spotkała kraj, a zwłaszcza Kresy Wschodnie, po zdradzieckim napadzie Rosyjskiego Związku Sowieckiego w 1939 r.W Polsce za mało ludzi jeszcze wie o tragedii narodowej, jaką były zsyłki na Sybir podczas II wojny światowej, a szczególnie o tym, że ta tragedia dotknęła niezliczone rzesze polskich dzieci z niegdyś licznych rodzin na Kresach Wschodnich II Rzeczpospolitej; iluż tam zabrała śmierć z głodu, zimna i wycieńczenia; ilu pozostało na zawsze w Rosji, a ilu zostało rozsypanych po całym świecie, i których Polska bezpowrotnie straciła.

Na Wyspie Północnej w Nowej Zelandii, przy trasie nr.2, parę kilometrów od miasteczka Pahiatua (nazwa w języku Maorysów: „miejsce spoczynku Boga”), wśród zielonych pastwisk w prowincji Wairarapa (po maorysku: „lśniące wody”), stoi pomnik wraz z tablicą informującą, że jest to miejsce byłego Obozu dla Polskich Dzieci, sierot-Sybiraków, które mieszkały tu w latach 1944-49. Tu była „Mała Polska” a dzieci już na zawsze nazywano „Polskimi Dziećmi z Pahiatua”, lub „Pahiatulczykami”. Tu rozbrzmiewała polska mowa i pełne tęsknoty za utraconym domem rodzinnym radosne, rzewne i dziarskie pieśni patriotyczne. Tu mieściła się polska szkoła, polski kościół, polskie harcerstwo. Tu utrwaliło się mocne przywiązanie do kraju i do mowy polskiej, które pozostały po zadomowieniu w Nowej Zelandii. Tu powstały więzy, które były często mocniejsze niż więzi rodzinne, bo większość tych dzieci było tylko strzępami rodzin, których członkowie zginęli na strasznym wygnaniu syberyjskim. Potem do tego miejsca tęskniły dzieci jak do domu rodzinnego.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie