Wszystko w Polsce było dla mnie niby swojskie, podniecające, ale też jakieś inne, nieznane. Język niby ten sam, ale szybko mówiony, nie tak dźwięczny, jaki ze wschodu Polski. Tradycyjnych obyczajów brak.
Wielką radością mojej żony, Polki, i moim są nasze dzieci i wnuczki, urodzone tutaj a mówiące pięknie po polsku i szanujące swoje polskie korzenie.
Zostałem w Nowej Zelandii
Nie było wyboru. Przywieziono nas tu na tymczasowy pobyt. Po wojnie mieliśmy być odesłani do ojczyzny. Ale koniec wojny, Jałta, oddanie Polski przez jej aliantów pod panowanie Rosji Sowieckiej, wcielenie wschodniej Polski do Rosji, śmierć rodziców - dla większości dzieci-sierot z Pahiatua nie było powrotu. Byliśmy niejako rozbitkami na wyspach na końcu świata. Nie wiedziano, co z nami zrobić. Dostaliśmy pozwolenie pozostania w Nowej Zelandii.
Dlaczego nie adoptowano dzieci polskich? Większość dorosłych i dzieci sprzeciwiła się temu, choć było parę wyjątków. Mnie jedna bardzo życzliwa bezdzietna rodzina farmerska ofiarowała adopcję, ale ku ich zdziwieniu stanowczo odmówiłem. Byłem Polakiem w obcym kraju, żywą pamięć moich rodziców i siostry mieszkające w NZ, a one były moją całą rodziną. Władze NZ nie wymuszały adopcji na nikim i opiekowały się dziećmi do czasu ich dojrzałości, lub pójścia do pracy, zostawiając furtkę do bezpłatnego powrotu do kraju do osiągnięcia 21 roku życia bo taki był tu wówczas wiek dojrzałości. Podczas wakacji szkolnych pracowałem w fabrykach, przy ścinaniu „bushu” dla farmera, przy strzyżeniu owiec, w tartaku, przy budowie, aż skończyłem w biurze, skąd potoczyła się praca zawodowa.
Przez długie lata czułem zapach i smak domowego, ciemnego chleba, którego bochen widzę oczami pamięci na stole w naszej izbie na wsi. Zapachem itd. Zapach kiszonych ogórków i kwaszonych główek kapusty w beczce pozostał u mnie też przez długie lata nawet do średniego wieku. Podczas pierwszej mojej wizyty do Polski w 1979 roku spodziewałem się tego domowego chleba, ale tylko raz, nie pamiętam już gdzie, napotkałem coś w przybliżeniu.
Tak, to zupełnie inna emigracja niż dzisiejsza. Patrzę na to inaczej. Emigracja jest dobrowolnym wyborem. Dzieci z Pahiatua nie byli emigrantami, bo nie mieli tego wyboru. W Rosji byli wygnańcami z własnej ojczyzny, zaś w Iranie i Nowej Zelandii zaproszonymi uchodźcami. Przestali nimi być, gdy osiągnęli wiek dojrzały i stali się obywatelami nowego kraju. Ponieważ zostali siłą wyrzuceni z rodzinnych stron przez najeźdźcę, uparcie nie przestali pielęgnować polskiej kultury i często mowy, będąc przy tym wierni swoim nowym środowiskom. Natomiast nowa emigracja nie ma ciężkich doświadczeń tragedii narodowej lat wojennych, ma swobodę poruszania się po świecie i budowanie nowego życia na własnych warunkach, zatem siłą rzeczy jej przywiązanie do Polski, do jej kultury i pięknego języka nie jest tak silne jak u dzieci z Pahiatua, które straciły niemal wszystko i nie widziały potrzeby całkowitego wynarodowienia się. Do dziś dotkliwie odczuwam brak szacunku do polszczyzny w Polsce, przez niezrozumiałe zaśmiecanie języka.
Dlatego u nas Polaków w NZ tak jesteśmy przywiązani do tego, co straciliśmy, że w drugim, trzecim a nawet w czwartym już pokoleniu pielęgnuje się obyczaje polskie i dumę z przynależności polskiej. Tego dzisiejsze pokolenie Polaków tu przybywających nie rozumie.
Pyta pani co znaczy być dzieckiem z Pahiatua? To znaczy należeć do dużej grupy, która ma wspólną, niepowtarzalną historię wytworzoną w skrajnych warunkach i zamieszkałą w obcym kraju na końcu świata, z więzami czasami silniejszymi niż rodzinnymi, i która mimo upływu 70 lat jest jeszcze „namacalnie” uchwytna, jako grupa.Jesteśmy rozproszeni po kraju, część wyjechała za granicę, z nich większość do Australii. Żyje jeszcze około połowa, około 350 osób, większość w Nowej Zelandii. Najwięcej znalazło się w stołecznym Wellingtonie.
Być byłym dzieckiem z Pahiatua to też być rozpoznawanym w trzecim już pokoleniu Nowozelandczyków, bo o tej grupie uczą w tutejszych szkołach na lekcjach historii i socjologii, czyli być „zabytkiem”! Premier Nowej Zelandii stwierdził, że strata tych dzieci dla Polski stała się cennym nabytkiem dla jego kraju. Dopiero w 1962 roku dostałem nowozelandzkie obywatelstwo, nie starałem się o nie wcześniej.
W Czirakczi, w Ubekistanie gdzie są pochowani moi rodzice byłem w latach 90. Wystawiliśmy im też tablicę pamiątkową na zewnętrznej ścianie kościoła św. Boromeusza przy cmentarzu na Powązkach w Warszawie, łatwo odnaleźć, zaraz przy tylnym wejściu do kościoła, prawie przy ziemi.
Zdjęć ani żadnych pamiątek po rodzicach nie mamy, nasze skromne tobołki spłonęły wraz ze zdjęciami i dokumentami na stosie, gdy byliśmy w łaźni na musowym i komunalnym odwszawieniu przed naszą ewakuacją okrętem z Krasnowodzka w Rosji do Iranu. Bardzo nad tym boleje.
Już jako dorosły człowiek zacząłem spisywać pamiętniki. Prywatnie, dla moich dzieci i ich potomstwa, żeby poznając moje dzieje, nie brali wygodnego życia, spokoju i bezpieczeństwa za pewnik. Publicznie zaś, żeby w Polsce powstała świadomość i pozostała pamięć o okrutnej tragedii, jaka spotkała kraj, a zwłaszcza Kresy Wschodnie, po zdradzieckim napadzie Rosyjskiego Związku Sowieckiego w 1939 r.W Polsce za mało ludzi jeszcze wie o tragedii narodowej, jaką były zsyłki na Sybir podczas II wojny światowej, a szczególnie o tym, że ta tragedia dotknęła niezliczone rzesze polskich dzieci z niegdyś licznych rodzin na Kresach Wschodnich II Rzeczpospolitej; iluż tam zabrała śmierć z głodu, zimna i wycieńczenia; ilu pozostało na zawsze w Rosji, a ilu zostało rozsypanych po całym świecie, i których Polska bezpowrotnie straciła.