W dyskusji zapoczątkowanej przez „Rzeczpospolitą" („Po co nam resort sprawiedliwości", „Rzeczpospolita" z 20 kwietnia 2015 r.) Tomasz Pietryga konstatuje, że pełna niezależność sądownictwa w systemie podziału władz jest dziś iluzoryczna. Podając przykłady ingerencji władzy ministerialnej w niezawisłość sędziowską, stwierdza, że władza sądownicza w trójpodziale władz jest dziś „brzydszą siostrą". Dyskusja o konstytucji wywołana przez „Rz" jest być może dobrym momentem, by porozmawiać o wymiarze sprawiedliwości w perspektywie szerszej niż wojna podjazdowa sędziów z ministrem sprawiedliwości dotycząca likwidacji małych sądów, dostępu ministra do akt i tym podobnych punktów zapalnych.
Jak jest
Polacy nie mają dobrego zdania o sądach. Według badań CBOS ponad 60 proc. respondentów źle lub bardzo źle ocenia funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości. W bezwzględną niezawisłość sędziów wierzy zaledwie 4 proc. badanych. W dodatku opinie te ulegają pogorszeniu w ostatnich latach. Z innego badania wynika, że sądy są jednymi z najgorzej ocenianych instytucji państwa. Na wymiar sprawiedliwości w porównaniu z innymi krajami wydajemy relatywnie dużo. Mamy też relatywnie dużo sędziów. Efekty są jednak nikłe. Przyczyn jest zapewne wiele. Wpływ na to ma niewątpliwie obserwowana tendencja zmieniania procedury karnej i cywilnej z preferencją efektywności kosztem sprawiedliwości. Sąd, który zaspokaja się prawdą formalną – czy to na skutek prekluzji dowodowej, czy kontradyktoryjnego procesu – musi budzić nieufność obywateli. Ale w tym artykule skupmy się jedynie na wątkach konstytucyjnych.
Dlaczego tak jest
W obecnym systemie za fakt, iż proces trwa osiem lat, nie odpowiada nikt. Brak odpowiedzialności jest zaprogramowany w konstytucyjny podział uprawnień pomiędzy sędziami a ministrem sprawiedliwości. Minister ponosi całą polityczną odpowiedzialność za wymiar sprawiedliwości, mając ograniczone możliwości wpływu na sądy. Kwestia braku dostępu ministra sprawiedliwości do akt stała się symbolem jego bezradności – opinia publiczna chce go bowiem rozliczać ze sposobu prowadzenia postępowań sądowych, w które nie ma on prawa wglądu. Doświadczenie pokazuje, że nie może nawet zlikwidować sądu, który ma mało pracy, aby wspomóc personelem sądy bardziej zapracowane. Nie należy zapominać, że minister sprawiedliwości ma demokratyczną legitymację. Zasadniczo jego partia odniosła zwycięstwo w wyborach, a wyborcy będą go ze stanu wymiaru sprawiedliwości rozliczać.
Te niepełne uprawnienia ministra zderzają się z samorządowym modelem wymiaru sprawiedliwości oraz z koncepcją niezawisłości, na których to filarach gmach sprawiedliwości został zbudowany. System taki odziedziczyliśmy jako reakcję na państwo komunistyczne. Samorządność wydawała się lekarstwem na wszechpanoszące się państwo totalitarne. Nie dotyczy to tylko sędziów, ale też adwokatów i radców prawnych, notariuszy, prokuratorów, lekarzy i nauczycieli akademickich. Doświadczenia z samorządowym modelem państwa nie są zachęcające. Nie jest to zarzut. Jest to obserwacja rzeczywistych mechanizmów, jakie rządzą zbiorowościami ludzi. Nie dawniej niż tydzień temu „Rzeczpospolita" opisywała wyrok w sprawie dyscyplinarnej, w której Sąd Najwyższy poszukiwał usprawiedliwienia dla 488 dni opóźnienia w przygotowaniu uzasadnienia wyroku, wskazując na okoliczności, które mogą usprawiedliwiać sędziego. Nie zająknął się jednak na temat konsekwencji tego opóźnienia dla obywatela. Wszelkie samorządy zawodowe patrzą na świat ze swojej perspektywy i skutkiem tego dbają przede wszystkim o interesy swojego środowiska.
Ani sędziowie, ani Krajowa Rada Sądownictwa nie mają własnej legitymacji demokratycznej. Sędziowie zostali powołani na stanowiska drogą kooptacji przez swoich zazwyczaj starszych kolegów. Tworzą zamknięty klan. Przeciętny obywatel nie wie, że istnieje Krajowa Rada Sądownictwa (75 proc. respondentów badania CBOS nie słyszało o tej instytucji), nie wie, kto mianuje sędziów (zapewne „oni"). Nie wie, kto jest winny, gdy sprawa toczy się dziesięć lat, a sędzia jest arogancki.