Zestawienie tych liczb musi budzić zdumienie. Z jednej strony trzy czwarte prawa, które reguluje nasze codzienne życie, jest ustanawiane przez Parlament Europejski i inne instytucje unijne. Z drugiej – zaledwie połowa uprawnionych do głosowania wzięła udział w ostatnich wyborach europejskich w 2019 roku, przy czym w niektórych krajach, jak Czechy, Słowacja czy Portugalia, do urn poszedł ledwie co trzeci uprawniony.
Najprostszym sposobem, aby to wytłumaczyć, jest złożoność procedur ustawodawczych w Brukseli i Strasburgu. Jest ona wynikiem piętrowych kompromisów, które przez kilkadziesiąt lat były wykuwane między naturalnym dążeniem suwerennych, często bardzo starych państw narodowych, które chcą zachować maksimum swoich uprawnień, a procesem integracji, który w naszym globalnym świecie konsekwentne posuwa się do przodu.
Czytaj więcej
Marzą o życiu w Ameryce lub Europie, ale gdy chodzi o wojnę w Ukrainie lub chińską inwazję na Tajwan, Hindusi czy Brazylijczycy nie staną po stronie USA i UE.
Początkowo w ogóle nie było problemu: eurodeputowani byli desygnowani przez parlamenty narodowe. W 1979 roku, przede wszystkim z inicjatywy ówczesnego prezydenta Francji Valéry’ego Giscarda d’Estaing mieszkańcy ówczesnej „dziewiątki” po raz pierwszy mogli głosować bezpośrednio w wyborach do europarlamentu.
Ale wbrew intencjom pomysłodawcy te wybory potraktowano jako sprawdzian polityki krajowej. Jeśli ktoś chciał zaprotestować przeciwko rządom gaullistów w Paryżu czy chadeków w Bonn, głosował na ich przeciwników, na przykład Partię Socjalistyczną czy SPD. W zasadzie nikogo nie obchodziło, jak wybrani w ten sposób eurodeputowani zachowują się później w procesie wykuwania prawa europejskiego. I tak pozostało do dziś. Choćby w Polsce, gdzie nadchodzące wybory do Parlamentu Europejskiego w czerwcu 2024 roku będą traktowane przede wszystkim jako próba generalna przed uważanymi za znacznie ważniejsze wyborami prezydenckimi niespełna rok później.