Ta ostatnia może zagrać swą rolę wyłącznie wtedy, kiedy istnieje dziedzictwo pamięci. Gdy go brak, kiedy historia dramatycznie przerywa łańcuch wspomnień, zostaje (lub nie) tylko słowo. Z czym państwo kojarzycie nazwę Waszuganni? Zapewne z niczym istotnym, a to nazwa wielkiej stolicy imperium Hurytów z III tysiąclecia przed Chrystusem.
Oto było miasto, w którym rządzili wielcy królowie, pełne świątyń, budynków publicznych, ołtarzy i kramów. Przez dziesiątki pokoleń rodziły się w nim i umierały tysiące ludzi. Było, jak każda imperialna stolica, splotem ludzkich narodzin i śmierci, historii podbojów i upadków, zwycięstw i klęsk, triumfalnych parad i pożarów. Z Waszuganni nic nie zostało. Nawet miejsce na mapie. Tylko nazwa wypalona na poznaczonych rylcem tabliczkach. Jaka była jego architektura? Nikt się nie dowie.
Koenigsberg
Miał więcej szczęścia. Zostały tysiące pocztówek i map. Ale przede wszystkim nie przerwano łańcucha pamięci, który niesie z sobą mitologię wielkiego pruskiego miasta. No i czas, który minął od jego ostatecznego zniszczenia, liczy się na lat dziesiątki, a nie tysiące. Jakaż bywa łaska Opatrzności! Przy całym nieszczęściu miasta nad Pregołą jego ślad jest na tyle mocny, że można sobie wyobrazić zmartwychwstanie legendy. Odrodzenie, jak zwykł odradzać się mityczny Feniks z popiołów.
Skąd te myśli? Nie tylko z wiary w prawidłowości historii, która lubi się urywać z cugli dyktaturom. Także z obserwacji. Oto bowiem kompletnie zniszczone przez wojną miasto, na siłę włączone przez Stalina do imperium, wytworzyło modę na swoją przeszłość. Nie tylko wśród dawnych mieszkańców i ich potomków. Ci oczywiście nie zapomnieli o Koenigsbergu i od kiedy zaczęło być to możliwe, masowo wybierają się do miasta jako turyści.
Metafizyka Królewca – i to mnie dziwi najbardziej – nagle obudziła się wśród samych Rosjan. Łatwo jakoś odrzucili sowiecką doktrynę i zaczęli zaglądać w głąb historii miasta. Zainteresowała ich jego przeszłość, symbolika i miniona architektura.