Korespondencja z Dauhy
Kamila Lićwinko nie ukrywała, że cieszy się, jakby zdobyła medal. Taki powrót świeżo po urodzeniu dziecka, w wieku 33 lat, zasługuje na najwyższe słowa uznania. Najlepszy wynik w sezonie (1,98), tylko centymetr od rekordu życiowego w normalnych warunkach być może wystarczyłby na podium. Ale poniedziałkowy konkurs miał poziom zapierający dech w piersiach.
Broniąca tytułu Marija Łasickiene do 2,04 nie strąciła ani razu poprzeczki. Atakowała jeszcze 2,08, ale bezskutecznie. Kroku starała się jej niespodziewanie dotrzymać 18-letnia Ukrainka Jarosława Mahuczich, bijąc swoją życiówkę (2,04).
– Myślę, że ona jest przyszłością naszej konkurencji – twierdzi Lićwinko. – Ja jestem szczęśliwa. Nie mam się czego wstydzić. Chciałam być w ósemce, a 198 cm to już spełnienie moich marzeń. W obecnej sytuacji może nawet cenniejsze niż te wszystkie medale. Czułam, że jestem w stanie skoczyć i dwa metry, ale niestety w nogach miałam już za dużo. Jak nie teraz, to może w Tokio. Dziewczyny nie uciekły mi zbyt daleko, chwila odpoczynku i w następnym sezonie postaram się stanąć z nimi do równej walki.
To nie był jedyny wesoły akcent poniedziałkowego wieczoru. Z trójki „Aniołków Matusińskiego”, startujących indywidualnie na 400 m, w półfinale stawiły się Iga Baumgart-Witan i Justyna Święty-Ersetić. Awansowały bez problemów i z identycznym czasem (51,34). Anna Kiełbasińska w swoim biegu eliminacyjnym zajęła piąte miejsce (52,25) i pozostało jej trzymanie kciuków za koleżanki oraz czekanie na sztafetę.